W najnowszą "Fantastyczną 4" wierzyli wyłącznie najwięksi fani. Ostatnie seriale i filmy ze stajni Marvela, a także chaos narracyjny w samym uniwersum spowodowały, iż wszyscy kolektywnie straciliśmy wiarę w kino superbohaterskie. Do czasu, aż James Gunn zaprezentował swojego "Supermana", przywracając urok adaptacjom cienkich zeszytów.
Ebon Moss-Bachrach, Pedro Pascal, Vanessa Kirby, Joseph Quinn
Szef Marvela Kevin Feige w jednym z wywiadów powiedział, iż nowa produkcja studia to list miłosny do komiksów i opowieści Jacka Kirby’ego. Trudno się z tym nie zgodzić – "Fantastyczna 4: Pierwsze kroki" nie wydaje się jedynie wymuszoną ekranizacją i zlepkiem kilku komiksowych wątków w jeden. To produkcja faktycznie starająca się wnieść swoje wykonanie na wyższy poziom i tym samym korespondować z feelingiem, który otula nasze ciała, kiedy sięgamy po ulubione komiksy.
Najnowsza przygoda ze stajni MCU może być czymkolwiek chcecie: niespodziewanym powrotem do formy, zagubionym odcinkiem serialu "Kocham Lucy" z międzygalaktycznym wątkiem w tle, czy też zbiorem jednych z bardziej satysfakcjonujących gagów i żarcików w serii. Raczej nikt nie zakładał, iż inauguracja Pedro Pascala w tym uniwersum będzie udana, ale przeczucie już nieraz płatało figle bukmacherom. Czwarta próba ekranizacji opowieści o Fantastycznej Czwórce (tym razem w reżyserii Matta Shakmana) to rzecz, która sprawia masę frajdy pomimo licznych niedociągnięć.
Nasz czteroosobowy zespół poznajemy na utopijnej planecie Earth-828, w której wszystkie narody zostały zjednoczone zarówno przez wizję "lepszego dobra" jak i dzięki naszym superbohaterom. W tym cukierkowym świecie Fantastyczna Czwórka to nie tylko herosi z krwi i kości, ale i gwiazdy uwielbianie na każdym końcu świata; mają choćby swój własny show w TV, czy też pojawiają się na okładkach wszystkich popularnych pism i magazynów. Zdaje się, iż najgorsze mają już za sobą – wspólnymi siłami przeszli przez wiele zagrożeń i praktycznie przywrócili pokój na świecie. Teraz jednak czekają na nich dwa największe wyzwania: przyjście na świat nowego członka rodziny jak i przybycie potężnego Galactusa (Ralph Ineson), pół boskiej i wygłodniałej istoty zagrażającej całej planecie.
"Fantastyczna 4" działa zarówno w skali mikro (nasze postaci dojrzewają do tego, aby stać się "prawdziwymi" bohaterami, nie tylko tymi z telewizji) jak i makro (stawka, czyli koniec świata, który dotychczas znaliśmy). O dziwo, nie ma tu zbyt wielu zadyszek – twórcy znajdują przestrzeń na to, aby skonfrontować swoich bohaterów z ich własnymi demonami, jak i pozwolić im spuścić manto paru kosmicznym przeciwnikom.
Na poziomie czysto rozrywkowym "Fantastyczna 4" buja bardziej niż "Superman", choćby jeżeli to film Jamesa Gunna wnosi większy powiew świeżości do tzw. superbohaterszczyzny. Jako całość ekranizacja komiksów Kirby’ego oraz Stana Lee zdaje się być mniej wymuszona i utrzymywać równy poziom zarówno w komediowych jak i dramatycznych wstawkach. Kiedy humanizm u Gunna pojawiał się zwykle w nad wyraz zaaranżowanych sekwencjach i wynikał ze zbyt misternej kalkulacji, tutaj przychodzi w pełni organicznie, a to za sprawą castingu.
Chemia między bohaterami w "Fantastycznej 4" udowadnia, iż w tzw. ensemble film – czyli produkcjach bazujących na kolektywnej charyzmie swoich aktorów – liczą się przede wszystkim instynkty reżyserów castingu. Pedro Pascal sprawdza się jako Reed Richards, czyli geniusz, który – w wyniku pewnych zdarzeń – przestaje ufać swojej intuicji i pewności siebie. Zaś kiedy Ebon Moss-Bachrach eksperymentuje z CGI jako "The Thing", stając się kimś w rodzaju "wujka dobrej rady" dla całego zespołu, Joseph Quinn (Johnny Storm) czerpie ze swojego młodzieńczego, tlącego się w nim ognia (dosłownie i w przenośni). Próbując stać się bardziej użyteczną jednostką w tym przedziwnym, czteroosobowym ekosystemie, niespodziewanie zadurza się w Srebrnej Surferce (Julia Garner).
Tak czy siak sercem i duszą tego filmu staje się zadziorna i zawzięta Vanessa Kirby, mająca w sobie coś z Katharine Hepburn. Jej Sue nie jest jedynie Marvelowską surogatką, zmieniającą kierunek uniwersum na bardziej prorodzinny (nie zapominajmy, iż za chwilę powrócą również X-Meni). To ona podejmuje trudne decyzje, kiedy cała reszta nie potrafi poradzić sobie z ciężarem superbohaterskiej odpowiedzialności.
I tak to się kręci – wszyscy mają wspólne (lub oddzielne sceny), więc Fantastyczną Czwórkę zobaczymy w przeróżnych kombinacjach 1:1. Są one romantyczne (Sue oraz Reed), bratersko-kumpelskie (The Thing i Johnny), rodzinne (Sue i Johnny to rodzeństwo), czy też przyjacielskie (Reed i The Thing, najlepsi kumple sprzed lat). choćby jeżeli nie zawsze znajdują wspólny język, to i tak zrobią wszystko, aby obronić swoją patchworkową familię (wiem, zabrzmiało niczym cytat z "Szybkich i wściekłych").
Bardzo możliwe, iż to wina tego punk rocka Jamesa Gunna (patrz: "Superman"), który wciąż płynie w moich żyłach i wpływa na końcową notę "Fantastycznej 4". Ale i tak film Shakmana broni się wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli kliszową fabułą, sprawdzonymi schematami oraz – od czasu do czasu – pójściem na łatwiznę. Całe szczęście postaci nareszcie nie przypominają figur woskowych wykrzykujących co jakiś czas patetyczne dialogi (choć i te się znajdą), a sprawne tempo akcji utrzymuje nas w pełnym zaciekawieniu. A to i tak całkiem sporo jak na Marvelowski komediodramat w klimatach sci-fi (jeśli tak możemy go określić).

- 20th Century Studios
- Marvel
- Jay Maidment
Szef Marvela Kevin Feige w jednym z wywiadów powiedział, iż nowa produkcja studia to list miłosny do komiksów i opowieści Jacka Kirby’ego. Trudno się z tym nie zgodzić – "Fantastyczna 4: Pierwsze kroki" nie wydaje się jedynie wymuszoną ekranizacją i zlepkiem kilku komiksowych wątków w jeden. To produkcja faktycznie starająca się wnieść swoje wykonanie na wyższy poziom i tym samym korespondować z feelingiem, który otula nasze ciała, kiedy sięgamy po ulubione komiksy.
Najnowsza przygoda ze stajni MCU może być czymkolwiek chcecie: niespodziewanym powrotem do formy, zagubionym odcinkiem serialu "Kocham Lucy" z międzygalaktycznym wątkiem w tle, czy też zbiorem jednych z bardziej satysfakcjonujących gagów i żarcików w serii. Raczej nikt nie zakładał, iż inauguracja Pedro Pascala w tym uniwersum będzie udana, ale przeczucie już nieraz płatało figle bukmacherom. Czwarta próba ekranizacji opowieści o Fantastycznej Czwórce (tym razem w reżyserii Matta Shakmana) to rzecz, która sprawia masę frajdy pomimo licznych niedociągnięć.
Nasz czteroosobowy zespół poznajemy na utopijnej planecie Earth-828, w której wszystkie narody zostały zjednoczone zarówno przez wizję "lepszego dobra" jak i dzięki naszym superbohaterom. W tym cukierkowym świecie Fantastyczna Czwórka to nie tylko herosi z krwi i kości, ale i gwiazdy uwielbianie na każdym końcu świata; mają choćby swój własny show w TV, czy też pojawiają się na okładkach wszystkich popularnych pism i magazynów. Zdaje się, iż najgorsze mają już za sobą – wspólnymi siłami przeszli przez wiele zagrożeń i praktycznie przywrócili pokój na świecie. Teraz jednak czekają na nich dwa największe wyzwania: przyjście na świat nowego członka rodziny jak i przybycie potężnego Galactusa (Ralph Ineson), pół boskiej i wygłodniałej istoty zagrażającej całej planecie.
"Fantastyczna 4" działa zarówno w skali mikro (nasze postaci dojrzewają do tego, aby stać się "prawdziwymi" bohaterami, nie tylko tymi z telewizji) jak i makro (stawka, czyli koniec świata, który dotychczas znaliśmy). O dziwo, nie ma tu zbyt wielu zadyszek – twórcy znajdują przestrzeń na to, aby skonfrontować swoich bohaterów z ich własnymi demonami, jak i pozwolić im spuścić manto paru kosmicznym przeciwnikom.
Na poziomie czysto rozrywkowym "Fantastyczna 4" buja bardziej niż "Superman", choćby jeżeli to film Jamesa Gunna wnosi większy powiew świeżości do tzw. superbohaterszczyzny. Jako całość ekranizacja komiksów Kirby’ego oraz Stana Lee zdaje się być mniej wymuszona i utrzymywać równy poziom zarówno w komediowych jak i dramatycznych wstawkach. Kiedy humanizm u Gunna pojawiał się zwykle w nad wyraz zaaranżowanych sekwencjach i wynikał ze zbyt misternej kalkulacji, tutaj przychodzi w pełni organicznie, a to za sprawą castingu.
Chemia między bohaterami w "Fantastycznej 4" udowadnia, iż w tzw. ensemble film – czyli produkcjach bazujących na kolektywnej charyzmie swoich aktorów – liczą się przede wszystkim instynkty reżyserów castingu. Pedro Pascal sprawdza się jako Reed Richards, czyli geniusz, który – w wyniku pewnych zdarzeń – przestaje ufać swojej intuicji i pewności siebie. Zaś kiedy Ebon Moss-Bachrach eksperymentuje z CGI jako "The Thing", stając się kimś w rodzaju "wujka dobrej rady" dla całego zespołu, Joseph Quinn (Johnny Storm) czerpie ze swojego młodzieńczego, tlącego się w nim ognia (dosłownie i w przenośni). Próbując stać się bardziej użyteczną jednostką w tym przedziwnym, czteroosobowym ekosystemie, niespodziewanie zadurza się w Srebrnej Surferce (Julia Garner).
Tak czy siak sercem i duszą tego filmu staje się zadziorna i zawzięta Vanessa Kirby, mająca w sobie coś z Katharine Hepburn. Jej Sue nie jest jedynie Marvelowską surogatką, zmieniającą kierunek uniwersum na bardziej prorodzinny (nie zapominajmy, iż za chwilę powrócą również X-Meni). To ona podejmuje trudne decyzje, kiedy cała reszta nie potrafi poradzić sobie z ciężarem superbohaterskiej odpowiedzialności.
I tak to się kręci – wszyscy mają wspólne (lub oddzielne sceny), więc Fantastyczną Czwórkę zobaczymy w przeróżnych kombinacjach 1:1. Są one romantyczne (Sue oraz Reed), bratersko-kumpelskie (The Thing i Johnny), rodzinne (Sue i Johnny to rodzeństwo), czy też przyjacielskie (Reed i The Thing, najlepsi kumple sprzed lat). choćby jeżeli nie zawsze znajdują wspólny język, to i tak zrobią wszystko, aby obronić swoją patchworkową familię (wiem, zabrzmiało niczym cytat z "Szybkich i wściekłych").
Bardzo możliwe, iż to wina tego punk rocka Jamesa Gunna (patrz: "Superman"), który wciąż płynie w moich żyłach i wpływa na końcową notę "Fantastycznej 4". Ale i tak film Shakmana broni się wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli kliszową fabułą, sprawdzonymi schematami oraz – od czasu do czasu – pójściem na łatwiznę. Całe szczęście postaci nareszcie nie przypominają figur woskowych wykrzykujących co jakiś czas patetyczne dialogi (choć i te się znajdą), a sprawne tempo akcji utrzymuje nas w pełnym zaciekawieniu. A to i tak całkiem sporo jak na Marvelowski komediodramat w klimatach sci-fi (jeśli tak możemy go określić).