Z jednej z początkowych scen najnowszej komedii Tomasza Gąssowskiego dowiadujemy się, iż wróble są podobno coraz bliższe wyginięcia. Patrząc na głównego bohatera filmu Remka Wróbla (Jacek Borusiński), można odnieść wrażenie, iż tak właśnie jest. Że takich dżentelmenów dziś ze świecą szukać. Teoretycznie jest on fajtłapą, która nie radzi sobie zbytnio w kontaktach międzyludzkich. Ale dla widzów bliżej mu będzie do tzw. "równego gościa" – jak się okaże, dawno nie było nam dane obcować z tak ciepłym i bezpretensjonalnym protagonistą.
Remek to neurotyczny listonosz, który już dawno utonął w swojej nieznośnej lekkości bytu. Codziennie je tę samą zupę ze stołówki, spotyka się ze swoim przyjacielem Pedrem (mała rola Piotra Roguckiego), zwykle zajmującym się swoimi szemranymi interesami (Remkowi one zupełnie nie przeszkadzają, to w końcu jedyny kumpel), coś tam brzdęka na gitarze, a po godzinach udziela się w amatorskim klubie piłkarskim. Nasz bohater to taki filmowy stereotyp leptosomika-mamałygi: taki pewnie i żywej muchy by nie tknął. Ten trop, choć mocno przedawniony, ma swoje korzenie w Kabarecie Limo i aktorstwie samego Borusińskiego, który doświadczenie w kinie posiada już całkiem spore (tu warto przypomnieć arcydzieło polskiej komedii z jego udziałem, czyli nieco zapomniane "Hi Way" z 2006 roku).
Pseudo-harmonia Remka wywraca się do góry nogami, kiedy ten otrzymuje niespodziewany telefon: okazuje się, iż jego dziadek (praktycznie niema, ale przekonująca rola Krzysztofa Stroińskiego) wciąż żyje! A żeby było tylko lepiej, to na dodatek do domu obok wprowadza się kordialna sąsiadka Marzenka (Julia Chętnicka). Między dwójką od razu zaczyna iskrzyć, ale Wróblowi trudno wylecieć ze swojego gniazdka i porzucić powstałą niegdyś strefę komfortu. No tak, to w końcu nie jest proste dla faceta z tak introwertyczną naturą i trudną przeszłością, którą Gąssowski będzie nam konsekwentnie zdradzał w przemyślanych mikroilościach.
Ale nasz biedny Remek nieustannie próbuje zrobić coś w kierunku wspomnianej zmiany. choćby kiedy dowiaduje się o istnieniu swojego schorowanego dziadka – który wiele lat temu zostawił całą rodzinę i już nigdy nie wrócił (aż do teraz) – postanawia zaopiekować się tym starym człowiekiem, znaczącym dla niego tyle, co daleka rodzina z drugiej części Polski. Może właśnie ta empatia naszego wróbla, któremu skrzydła podcinają patologiczna nieśmiałość i nierzadki brak zdecydowania, robią z niego najlepszego człowieka na świecie (a przynajmniej w tym miasteczku)?
Wróbel zaskakuje nas na każdym kroku. Zamiast w Internecie, informacji szuka w książkach i encyklopediach. Do tego wierzy w słuszność poczty i listów, a rower traktuje jak swoją trzecią nogę, której nie może odstąpić choćby na krok. Niby zatrzymał się w czasie, ale wciąż moglibyśmy się wiele od niego nauczyć. Ze sceny na scenę zaczyna być jasne, iż Remek Wróbel to w dzisiejszych czasach prawdziwek. Taki, który rośnie w jakimś zapomnianym lesie na polskiej prowincji; aby go znaleźć, trzeba się naprawdę postarać. Na pierwszy rzut oka wygląda jak każdy inny grzyb.
No i to raczej nie jest przypadek, iż jego zachowania są tak specyficzne. W swojej najnowszej powieści Dorota Masłowska wykłada teorię "magicznej rany" (stąd też tytuł jej książki). Pisze tam, iż z takich ran, powstałych w wyniku radykalnych, życiowych zdarzeń, możemy czerpać pewnego rodzaju inspiracje; innymi słowy one w pewien nienazywalny sposób nas definiują. Idąc tym tropem interpretacyjnym, moglibyśmy stwierdzić, iż takich ran Remek zdaje się mieć kilka. A każda z nich pomaga mu stawać się lepszym człowiekiem. Wróbel wwierca się w ludzkie dusze, wpływa na nie, a następnie zostawia z poczuciem, iż dane im było obcować z krystalicznie czystym dobrem. Choćby dzięki naszemu bohaterowi bezimienny dziadek znajduje jedynie kolejne powody, aby jeszcze nie żegnać się z tym padołem. A Marzena zaczyna się coraz częściej uśmiechać. Wychodzi na to, iż każdemu z osobna chce się jakoś tak bardziej żyć – efekt Romka © gwarantowany.
Przy okazji dowiadujemy się, iż jeszcze jako chłopiec Remek musiał wychować się w sierocińcu, bowiem jego rodzice bardzo młodo zmarli – może dlatego walczy ze swoim konserwatyzmem i np. nie wierzy w adopcję dzieci, bowiem nie było mu dane doświadczyć tego przywileju? Może nie odnajduje się w towarzyskich sytuacjach, bo nigdy nie dostał szansy wychowania się w jakiejkolwiek rodzinie? Na przestrzeni lat, właśnie dzięki tym wszystkim otrzymanym ranom, dobro udawało mu się znajdować w najmniej oczekiwanych miejscach i momentach. Remek wie, iż kiedy jest bardzo źle, to w życiu może być już tylko i wyłącznie lepiej (Paulo Coelho byłby dumny z tej frazy!). Jego gojące się rany pomagają Remkowi zrozumieć sytuację i przeszłość dziadka, czy emocjonalnie dotrzeć do Marzeny, choć na pierwszy rzut oboje zdają się pochodzić z dwóch różnych światów.
Jeśli chodzi o gatunkowe przesłanie, to romantyzowanie codzienności mogliśmy znaleźć już u Jarmuscha (czy niedawno głośnym "Perfect days" Wima Wendersa), a w polskim kinie ostatnio choćby u Alka Pietrzaka (komedia z Borusińskim miejscami przypomina jego "Juliusza"). I to dlatego trudno traktować nam "Wróbla" jako przełomową komedię. To wciąż ten sam obraz, taki filmowy szkic, który wielokrotnie widzieliśmy w postaci innych reprodukcji, najczęściej udanych nieco bardziej niż "Wróbel". Trzeba jednak uczciwie przyznać, iż Tomasz Gąssowski aż do napisów końcowych w przemyślany sposób prowadzi swoją "małą wielką" opowieść, nie traktując widzów w niepoważny sposób, czy nie serwując im zdezaktualizowanych, komediowych archetypów z drugiej połowy XX wieku.
Tym samym dostaliśmy małomiasteczkowy film-przebój jednego sezonu w klimatach "Być jak Kazimierz Deyna". "Wróbel" powinien czym prędzej zadowolić entuzjastów sennego, letniego kina, w którym wielkie gesty mają miejsce w małych, pobliskich spożywczakach, a o sile miłości nie świadczą Instagramowe reelsy z bananowych wakacji, a właśnie pomoc w chorobie, czy wsparcie w prozaicznych czynnościach dnia codziennego. Brzmi "dziadersko", ale w tym kontekście chyba tak ma być – komedia Gąssowskiego portretuje zaklętą w czasie Polskę, która powoli odchodzi w zapomnienie.
Kto wie, może ten film stanie się dla niej czymś w rodzaju swoistego zaklinacza czasu, który pozwoli nam zapamiętać wieś z wczesnego (a może późnego) kapitalizmu? jeżeli jakiś film ma kontynuować sielankową tradycję, niegdyś spopularyzowaną przez kultowe "Ranczo", to niech to będzie właśnie ta produkcja. To wciąż o wiele lepsza opcja na wieczór w kinie niż jakaś infantylna odnoga komedii spod znaku "Kac Wawy".
Remek to neurotyczny listonosz, który już dawno utonął w swojej nieznośnej lekkości bytu. Codziennie je tę samą zupę ze stołówki, spotyka się ze swoim przyjacielem Pedrem (mała rola Piotra Roguckiego), zwykle zajmującym się swoimi szemranymi interesami (Remkowi one zupełnie nie przeszkadzają, to w końcu jedyny kumpel), coś tam brzdęka na gitarze, a po godzinach udziela się w amatorskim klubie piłkarskim. Nasz bohater to taki filmowy stereotyp leptosomika-mamałygi: taki pewnie i żywej muchy by nie tknął. Ten trop, choć mocno przedawniony, ma swoje korzenie w Kabarecie Limo i aktorstwie samego Borusińskiego, który doświadczenie w kinie posiada już całkiem spore (tu warto przypomnieć arcydzieło polskiej komedii z jego udziałem, czyli nieco zapomniane "Hi Way" z 2006 roku).
Pseudo-harmonia Remka wywraca się do góry nogami, kiedy ten otrzymuje niespodziewany telefon: okazuje się, iż jego dziadek (praktycznie niema, ale przekonująca rola Krzysztofa Stroińskiego) wciąż żyje! A żeby było tylko lepiej, to na dodatek do domu obok wprowadza się kordialna sąsiadka Marzenka (Julia Chętnicka). Między dwójką od razu zaczyna iskrzyć, ale Wróblowi trudno wylecieć ze swojego gniazdka i porzucić powstałą niegdyś strefę komfortu. No tak, to w końcu nie jest proste dla faceta z tak introwertyczną naturą i trudną przeszłością, którą Gąssowski będzie nam konsekwentnie zdradzał w przemyślanych mikroilościach.
Ale nasz biedny Remek nieustannie próbuje zrobić coś w kierunku wspomnianej zmiany. choćby kiedy dowiaduje się o istnieniu swojego schorowanego dziadka – który wiele lat temu zostawił całą rodzinę i już nigdy nie wrócił (aż do teraz) – postanawia zaopiekować się tym starym człowiekiem, znaczącym dla niego tyle, co daleka rodzina z drugiej części Polski. Może właśnie ta empatia naszego wróbla, któremu skrzydła podcinają patologiczna nieśmiałość i nierzadki brak zdecydowania, robią z niego najlepszego człowieka na świecie (a przynajmniej w tym miasteczku)?
Wróbel zaskakuje nas na każdym kroku. Zamiast w Internecie, informacji szuka w książkach i encyklopediach. Do tego wierzy w słuszność poczty i listów, a rower traktuje jak swoją trzecią nogę, której nie może odstąpić choćby na krok. Niby zatrzymał się w czasie, ale wciąż moglibyśmy się wiele od niego nauczyć. Ze sceny na scenę zaczyna być jasne, iż Remek Wróbel to w dzisiejszych czasach prawdziwek. Taki, który rośnie w jakimś zapomnianym lesie na polskiej prowincji; aby go znaleźć, trzeba się naprawdę postarać. Na pierwszy rzut oka wygląda jak każdy inny grzyb.
No i to raczej nie jest przypadek, iż jego zachowania są tak specyficzne. W swojej najnowszej powieści Dorota Masłowska wykłada teorię "magicznej rany" (stąd też tytuł jej książki). Pisze tam, iż z takich ran, powstałych w wyniku radykalnych, życiowych zdarzeń, możemy czerpać pewnego rodzaju inspiracje; innymi słowy one w pewien nienazywalny sposób nas definiują. Idąc tym tropem interpretacyjnym, moglibyśmy stwierdzić, iż takich ran Remek zdaje się mieć kilka. A każda z nich pomaga mu stawać się lepszym człowiekiem. Wróbel wwierca się w ludzkie dusze, wpływa na nie, a następnie zostawia z poczuciem, iż dane im było obcować z krystalicznie czystym dobrem. Choćby dzięki naszemu bohaterowi bezimienny dziadek znajduje jedynie kolejne powody, aby jeszcze nie żegnać się z tym padołem. A Marzena zaczyna się coraz częściej uśmiechać. Wychodzi na to, iż każdemu z osobna chce się jakoś tak bardziej żyć – efekt Romka © gwarantowany.
Przy okazji dowiadujemy się, iż jeszcze jako chłopiec Remek musiał wychować się w sierocińcu, bowiem jego rodzice bardzo młodo zmarli – może dlatego walczy ze swoim konserwatyzmem i np. nie wierzy w adopcję dzieci, bowiem nie było mu dane doświadczyć tego przywileju? Może nie odnajduje się w towarzyskich sytuacjach, bo nigdy nie dostał szansy wychowania się w jakiejkolwiek rodzinie? Na przestrzeni lat, właśnie dzięki tym wszystkim otrzymanym ranom, dobro udawało mu się znajdować w najmniej oczekiwanych miejscach i momentach. Remek wie, iż kiedy jest bardzo źle, to w życiu może być już tylko i wyłącznie lepiej (Paulo Coelho byłby dumny z tej frazy!). Jego gojące się rany pomagają Remkowi zrozumieć sytuację i przeszłość dziadka, czy emocjonalnie dotrzeć do Marzeny, choć na pierwszy rzut oboje zdają się pochodzić z dwóch różnych światów.
Jeśli chodzi o gatunkowe przesłanie, to romantyzowanie codzienności mogliśmy znaleźć już u Jarmuscha (czy niedawno głośnym "Perfect days" Wima Wendersa), a w polskim kinie ostatnio choćby u Alka Pietrzaka (komedia z Borusińskim miejscami przypomina jego "Juliusza"). I to dlatego trudno traktować nam "Wróbla" jako przełomową komedię. To wciąż ten sam obraz, taki filmowy szkic, który wielokrotnie widzieliśmy w postaci innych reprodukcji, najczęściej udanych nieco bardziej niż "Wróbel". Trzeba jednak uczciwie przyznać, iż Tomasz Gąssowski aż do napisów końcowych w przemyślany sposób prowadzi swoją "małą wielką" opowieść, nie traktując widzów w niepoważny sposób, czy nie serwując im zdezaktualizowanych, komediowych archetypów z drugiej połowy XX wieku.
Tym samym dostaliśmy małomiasteczkowy film-przebój jednego sezonu w klimatach "Być jak Kazimierz Deyna". "Wróbel" powinien czym prędzej zadowolić entuzjastów sennego, letniego kina, w którym wielkie gesty mają miejsce w małych, pobliskich spożywczakach, a o sile miłości nie świadczą Instagramowe reelsy z bananowych wakacji, a właśnie pomoc w chorobie, czy wsparcie w prozaicznych czynnościach dnia codziennego. Brzmi "dziadersko", ale w tym kontekście chyba tak ma być – komedia Gąssowskiego portretuje zaklętą w czasie Polskę, która powoli odchodzi w zapomnienie.
Kto wie, może ten film stanie się dla niej czymś w rodzaju swoistego zaklinacza czasu, który pozwoli nam zapamiętać wieś z wczesnego (a może późnego) kapitalizmu? jeżeli jakiś film ma kontynuować sielankową tradycję, niegdyś spopularyzowaną przez kultowe "Ranczo", to niech to będzie właśnie ta produkcja. To wciąż o wiele lepsza opcja na wieczór w kinie niż jakaś infantylna odnoga komedii spod znaku "Kac Wawy".