Przygoda na kosmiczną skalę? Recenzja filmu "Lilo i Stich"

filmweb.pl 2 tygodni temu
Zdjęcie: plakat


Już w tym tygodniu na ekrany kin trafi długo wyczekiwana aktorska wersja "Lilo i Sticha" – uwielbianej animacji Disneya z początku wieku. Czym remake różni się od oryginału? Czy stojący za sterami produkcji Dean Fleischer-Camp, autor nominowanego do Oscara "Marcela Muszelki w różowych bucikach", to adekwatna osoba na adekwatnym miejscu? Jak wypadł animowany Stich? I czy warto wybrać się do kina? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie w naszej recenzji.

Recenzja filmu "Lilo i Stich", reż. Dean Fleischer-Camp


Mój przyjaciel kosmita
autorka: Ewelina Leszczyńska

Aloha! jeżeli grzeczność nie jest waszą najmocniejszą stroną, nie martwcie się – i tak dostaniecie prezent, nie musicie choćby czekać do grudnia. Święta przyszły w tym roku wcześniej: "Lilo i Stich", aktorska wersja uwielbianej animacji Disneya, spełniła pokładane w niej nadzieje.

Oryginał z 2002 roku to film zupełnie inny od produkcji, na jakich studio ufundowało swój status – zarówno pod względem fabuły, jak i wyglądu postaci. Żadnych długonogich księżniczek o wiotkich taliach i idealnie układających się włosach, żadnych balowych sukni. Lilo i Nani Pelekai stoją na mocnych, umięśnionych nogach – bo przecież ich problemy to zupełnie inna liga niż zatrute jabłka, syrenie ogony czy konieczność wyjścia z balu przed północą. Reżyserzy / scenarzyści Chris Sanders i Dean DeBlois nie oszczędzali bohaterek. Śmierć rodziców, samotność i odrzucenie przez grupę rówieśniczą, desperackie zmagania, by związać koniec z końcem i zachować opiekę nad młodszą siostrą to wątki, których bardziej niż w Disneyu moglibyśmy się spodziewać choćby u Hayao Miyazakiego.


Ten przyziemny melodramat społeczny zostaje pożeniony ze sci-fi o przybyszu z kosmosu, które także podejmuje szereg tematów tradycyjnie zarezerwowanych dla dorosłego widza: niemoralne eksperymenty genetyczne, eksterminacja planet, anihilacja w razie próby ucieczki. Gdyby projekt 626, przemianowany później na Sticha, nie miał sympatycznej puchatej mordki – i, co odkrywany z czasem, wielkiego serca – z powodzeniem odnalazłby się na pokładzie Nostromo. Zapisane w jego genach niszczycielskie zapędy, megawytrzymałość pozwalająca wziąć w slapstickowy nawias choćby zderzenie z ciężarówką oraz inteligencja porównywalna z mocą obliczeniową najszybszych komputerów w równej mierze czynią z niego bohatera komicznego co siłę napędową zmian w życiu sióstr Pelekai.

Stojący za sterami nowej wersji Dean Fleischer-Camp to adekwatna osoba na adekwatnym miejscu – w końcu jego debiut, uhonorowany nagrodą Annie "Marcel Muszelka w różowych bucikach", także opowiadał o samotności i poszukiwaniu najbliższych. Wraz ze scenarzystami Chrisem Kekaniokalanim Brightem i Mikiem Van Waesem nie próbują wymyślać koła na nowo (nie od dziś wiadomo, iż lepsze jest wrogiem dobrego). Dokonują wprawdzie zmian względem oryginału – niektóre postacie znikają (kapitan Gantu), funkcje innych (Kobra Bąbel) zostają rozdzielone między kilkoro bohaterów – ale to wciąż ta sama historia o małej, zepsutej rodzinie, w której nikogo się nie zostawia. Twórcy patrzą w stronę materiału wyjściowego nie tylko w kategoriach inscenizacji (tak, grana przez Maię Kealohę Lilo wciąż zasłuchuje się w przebojach Elvisa Presleya, a inspiracją dla Sticha przez cały czas jest niszczycielska "Tarantula" Jacka Arnolda), ale też castingu (kto lepiej niż Tia Carrere, niegdyś użyczająca głosu Nani, sprawdziłby się lepiej jako pracowniczka opieki społecznej szczerze pragnąca pomóc dziewczynie?).

Cała recenzję autorstwa Eweliny Leszczyńskiej znajdziecie na karcie filmu.

Zobacz zwiastun filmu "Lilo i Stich"


Film "Lilo i Stich" trafi na ekrany już w tym tygodniu. W rolach głównych Sydney Agudong i Maia Kealoha, którym partnerują m.in. Billy Magnussen, Zach Galifianakis, Tia Carrere i Courtney B. Vance. Zobaczcie zwiastun:


Idź do oryginalnego materiału