W filmach traktujących o podróżach w czasie często czuję się jak w labiryncie. Słabo odnajduję się w logice paradoksów czasowych, wyraźnie opierających się możliwościom mojej wyobraźni. Ale bynajmniej nie postrzegam tego jako wady filmów, a raczej subiektywnych ograniczeń. Od czasu Powrotu do przyszłości oraz momentu, w którym jako młodszy widz w końcu pojąłem, dlaczego rodzeństwo Marty’ego znika z rodzinnej fotografii, w wysokim stopniu zacząłem sympatyzować z tą osobliwą odmianą science fiction. Filmy te, prócz tego, iż działają zwykle na trzech liniach czasowych – przeszłości, teraźniejszości i przyszłości – potrafią także dostarczyć wiele frajdy przy szukaniu adekwatnych tropów interpretacyjnych. Ich twórcom zależy bowiem na tym, by znacząco utrudnić odbiorcom lokalizację początku i końca węża. Motyw przewodni filmu Przeznaczenie braci Spierg nie różni się zbytnio od swoich poprzedników bawiących się motywem podróży w czasie.
Poznajemy szpiega, który jako członek specjalnej rządowej agencji odpowiedzialnej za zapobieganie przyszłym zbrodniom zostaje wysłany w przeszłość. Ma on odnaleźć i zneutralizować groźnego przestępcę, zanim ten faktycznie się nim stanie. Choć na tym etapie trudno się w fabule zagubić – wszak brzmi ona jak opis nowego Strażnika czasu – bracia Spierg zadbali o to, by maksymalnie skomplikować jej rozwinięcie.
W głównej roli wystąpił Ethan Hawke – znany, choć wciąż niedoceniany – ale to nie jego osoba pozostaje w centrum uwagi widza podczas seansu. Partnerująca mu Sarah Snook kradnie ekran; jest wręcz zjawiskowa. Miała trudne zadanie do wykonania, z którego nie każda aktorka potrafiłby się wywiązać – musiała zagrać mężczyznę. I to nie w sposób prześmiewczy, nie w sposób jedynie naśladujący cechy płci przeciwnej na potrzeby pojedynczej sceny. Na skutek uzasadnionego faktu wypływającego z fabuły musiała się ona mężczyzną po prostu stać, i to przekonująco. Nie wiem, jak wy, ale ja w „scenie barowej” (zaskakująco poprowadzonej) bardzo długo zastanawiałem się, jakiej płci jest osoba, na którą patrzę. Według mnie, wywołanie – choćby jeżeli chwilowe – takich wątpliwości wystarczy za rekomendację tej kreacji.
Recenzencka rzetelność nie pozwala mi na uchylenie rąbka tajemnicy dotyczącego zastosowanych przez twórców rozwiązań fabularnych (jedyną wskazówką pozostaje symbolika uroborosa). To jeden z tych filmów, w przypadku którego im mniej się o nim powie, tym lepiej. Podkreślić jednak trzeba, iż cała siła Przeznaczenia opiera się na wyjątkowo zaskakującym zakończeniu, którego, co istotne, nie dało się w żaden sposób przewidzieć. Używając kinofilskiego kolokwializmu, to, z czym mamy do czynienia to klasyczny mindfuck, który decyduje o wywołaniu efektu szoku, skutkującego opadem szczęki.
Nie wyolbrzymiam: od pewnego czasu wyczulony jestem na filmowe zwroty akcji, których odczuwam przesyt, bo raz, iż źle są akcentowane, dwa, iż zwykle ich rozwiązane jest przewidywalne. Przeznaczenie poprzeczkę ustawiło wyżej, a swym finałem podkreśliło zagubiony w czasoprzestrzennych dociekaniach wydźwięk całości. Wystrzegałbym się jednak dorabiania do niego ideologii większej od tej mającej na celu dostarczyć widzowi czystą frajdę z seansu pełnego zaskoczeń.
korekta: Kornelia Farynowska
Tekst z archiwum film.org.pl