Są takie miesiące w roku, gdy człowiek marzy o ciszy – aby zamiast klaksonu usłyszeć szelest liści, a zamiast dzwonka telefonu wycie wilka (odległe, bardzo odległe). I choć większość z nas nie rzuci wszystkiego, by zaszyć się w dziczy, możemy chociaż na chwilę przenieść się tam ekranowo.
Zamiast kolejnych morderstw w metropoliach, letnie miesiące sprzyjają kryminałom osadzonym wśród przyrody. W końcu nie bez powodu pamiętamy seriale takie jak "Tajemnice Laketop" (jeziora Nowej Zelandii i Elisabeth Moss), islandzki "W pułapce", brytyjski "Broadchurch" (zapierające dech w piersiach Wybrzeże Jurajskie) czy polski hit "Śleboda" z Podhala z Marią Dębską – kryminały, w których natura jest niemym, ale wszechobecnym świadkiem zbrodni.
Najnowszy numer jeden Netfliksa w Polsce – "Dzikość" ("Untamed") autorstwa Marka L. Smitha, scenarzysty "Zjawy" z oscarowym Leonardo DiCaprio i "Twisters – dołącza do tego nurtu. To sześć odcinków osadzonych w malowniczym Yosemite (a adekwatnie: parku w Kolumbii Brytyjskiej pięknie udającym Yosemite), gdzie rozgrywa się historia tajemniczej śmierci i śledztwa prowadzonego przez twardego faceta z traumami.
O czym jest "Dzikość"? Yo hit Netfliksa z akcją w parku narodowym Yosemite
Przyznam: kiedy zobaczyłam plakat "Dzikości", przez chwilę myślałam, iż to kolejny sequel "Suszy" z 2020 roku. Eric Bana, zbolała mina, łono przyrody. Ale nie – zamiast australijskiej pustyni mamy amerykańską dzicz, a Bana znów gra zamkniętego w sobie śledczego, który ma więcej blizn niż słów w słowniku. I choć to inna historia, pewne schematy pozostają: mężczyzna kontra świat, człowiek kontra natura, walka z samym sobą.
Kyle Turner (znakomity Bana, znany również z "Troi", "Monachium" i "Hulka") to agent ISB – specjalnej jednostki dochodzeniowej działającej na terenie amerykańskich parków narodowych. Oficjalnie nie jest strażnikiem, choć wygląda jak jeden z nich. Ma jednak znacznie większe uprawnienia i – jak gwałtownie się okazuje – znacznie mroczniejsze demony. Gdy u stóp El Capitana zostaje znalezione ciało młodej kobiety, zawieszone na linie wspinaczkowej, Turner rusza do akcji.
Z miejsca pokazuje, iż nie uznaje kompromisów. Pogardza formalnościami, ignoruje polecenia i rzuca kąśliwe uwagi w stronę lokalnych strażników. Ale – jak to bywa z detektywami w serialach – widzi rzeczy, których inni nie zauważają. Gałązki, liście, ślady butów. Mówi rzeczy w stylu: "Nie jesteśmy w LA. Tutaj wszystko działa inaczej". I choć brzmi to momentami jak dialog z "CSI: Dziki Zachód", to działa.
Na partnerkę dostaje nową w zespole Nayę Vasquez (świetna Lily Santiago), byłą policjantkę z Los Angeles, uciekającą od własnej przeszłości. Tak, to typowy duet: młoda i zasadnicza kontra starszy i rozbity. A postać Bany też jest dość typowa. Ale ich relacja ma sens. Ona nie daje się zbyć, on powoli się otwiera. Zanim trup się dobrze ochłodzi, mamy już zalążki opowieści o przyjaźni i współpracy wbrew wszystkiemu. Coś pomiędzy "Detektywem" a "Kasztanowym ludzikiem" – tylko z niedźwiedziami.
Fabuła zaczyna się jak klasyczna "sprawa tygodnia", ale gwałtownie widać, iż za jedną śmiercią kryje się większa intryga – z przestępstwami, lokalną korupcją, porzuconymi kopalniami i mrocznymi powiązaniami. Pojawiają się hippisi, tajemnicze symbole, jaskinie z wodą po pas i – a jakże – trauma z przeszłości, która wyłania się z lasu niczym cień.
Park Yosemite to drugi główny bohater serialu "Dzikość"
Dialogi w "Dzikości" nie zawsze są subtelne, a bohaterowie byliby idealnym zestawem do podręcznika o archetypach thrillera. Mamy mentora (gwiazdor "Parku Jurajskiego" Sam Neill jako przełożony i przyjaciel), byłą żonę (Rosemarie DeWitt), którą bohater wciąż kocha, i toksycznego przyjaciela z dawnych lat. Są konie, burze, pożary, a choćby nauka o padlinożercach.
Ale wiecie co? To wszystko działa. Bo "Dzikość" to serial, który wie, czym chce być. Nie aspiruje do nowego "Detektywa" czy serialu, które chce zgarnąć worek nagród Emmy, ale też nie spada na poziom proceduralnej nudy. To opowieść o ludziach, którzy próbują coś naprawić – siebie, świat, sprawiedliwość – w miejscu, które wcale nie ułatwia im zadania. A przy tym wszystko wygląda naprawdę pięknie.
W "Dzikości" park Yosemite nie jest tylko tłem – jest żywym bytem. Góry, przepaście, leśne ścieżki i wodospady mają tu większe znaczenie niż niejeden dialog. Serial przypomina, iż natura jest nieprzewidywalna i niebezpieczna. Że człowiek może mieć odznakę (i konia), ale w starciu z żywiołem i tak jest tylko gościem.
Ta świadomość buduje napięcie lepiej niż muzyka czy montaż. Gdy bohaterowie schodzą pod ziemię lub jadą w głąb lasu, czujemy, iż coś się wydarzy. Bo tak działa dzicz – nie daje spokoju. Jest piękna, ale też obojętna i bezlitosna.
Czy warto obejrzeć "Dzikość"? Pewnie!
Czy wszystko tu przewidzisz? Tak. Ale czy warto? Też tak. "Dzikość" to serial schematyczny i przewidywalny – i nie próbuje tego ukryć. Z góry wiadomo, kto z kim, kto zginie, a kto okaże się "tym złym".
Ale mimo to – albo właśnie dlatego – ogląda się go z przyjemnością. Bo są produkcje, które nie muszą zaskakiwać. Wystarczy, iż zabiorą nas w inne miejsce, dadzą mocny klimat i bohatera, któremu – z jakiegoś powodu – kibicujemy.
Serial z Erikiem Baną nie jest więc rewolucją w świecie seriali kryminalnych, ale to solidna produkcja z pięknymi widokami, klimatem jak z westernu i australijskim gwiazdorem, który znów udowadnia, iż najlepiej gra ludzi złamanych. Na lato – jak znalazł. Tylko lepiej nie oglądać "Dzikości" w domku w lesie...