[Przegląd] Najciekawsze pominięte płyty z pierwszego półrocza 2025

pablosreviews.blogspot.com 3 dni temu
Choć staram się na bieżąco recenzować najciekawsze nowości płytowe, uzbierało się trochę zaległości z pierwszej połowy 2025 roku. Najczęstszym powodem, dlaczego nie napisałem o jakimś wartym uwagi albumie, był brak pomysłu na pełną recenzję, która faktycznie wniesie coś do już opublikowanych tu treści. W tej sytuacji zbiorcze i skrótowe omówienie wydaje się najbardziej sensownym rozwiązaniem.

Brandee Younger - Gadabout Season

Trudno uniknąć porównań Brandee Younger z innymi jazzowymi harfistkami - Dorothy Ashby i Alice Coltrane. Zwłaszcza, iż na wcześniejszych płytach chętnie sięgała po ich kompozycje. Poprzednią, "Brand New Life", niemal w całości wypełniały utwory autorstwa Ashby. Tegoroczną natomiast nagrała na instrumencie należącym niegdyś do Coltrane. Younger udaje się tu zresztą w podobne, mistyczno-medytacyjne rejony. Co nie znaczy, iż brzmi to dokładnie tak samo, jak spiritual jazz sprzed pół wieku. To uwspółcześniona wersja tamtego stylu, ze zredukowanym elementem jazzowym. Nierzadko słychać tu samą harfę z ambientowym pogłosem, a gdy pojawia się sekcja rytmiczna, to zdarza się - szczególnie w "Breaking Point" - iż brzmi bardziej jak podkład współczesnego kawałka jazz-rapowego niż uduchowiony jazz z przeszłości. Ogólnie jednak ta próba unowocześnienia jazzowej harfy wypada tu raczej powściągliwie. Ocena: 7/10

Brìghde Chaimbeul - Sunwise

Dudy nie są może wyrafinowanym instrumentem, ale w ostatnich latach aż dwie całkiem różne artystki - Carme López z Hiszpanii i Brighde Chaimbeul ze Szkocji - pokazały, iż można wykorzystać je w bardzo interesujący sposób. Najnowszy album drugiej z nich to udana, choć niewnosząca wiele kontynuacja znakomitego "Carry Them With Us". Nawiązujące do szkockiej tradycji melodie są tu grane w zupełnie niekonwencjonalny sposób, łącząc szybkie, repetycyjne, post-minimalistyczne partie ze spowolniałymi drone'ami w tle. Czasem dochodzą do tego partie wokalne - tym razem także po angielsku, w bardzo folkowych, piosenkowych miniaturach "The Rain Is Wine and the Stones Are Cheese" i "She Went Astray". Jednak to śpiew w gaelickim szkockim w "A' Chailleach" znakomicie podkreśla mistyczny klimat, jakiego nie brak na całej płycie, ale to w tym nagraniu osiągającym apogeum. Utwór wyróżnia się także bardziej elektronicznym brzmieniem, prawdopodobnie będącym zasługą Colina Stetsona, który gościł już na poprzednim albumie artystki. Ocena: 7/10

Eiko Ishibashi - Antigon

Najnowszy album japońskiej artystki, wyprodukowany przez związanego niegdyś z Sonic Youth Jima O'Rourke, to zbiór ośmiu piosenek o bardzo kameralnym, subtelnym, wręcz zwiewnym klimacie. Choć wpisują się w stylistykę ambient popu, to charakteryzują się także wyraźnie jazzowym zabarwieniem, momentami bliskim estetyki ECM. Z rzadka zdarzają się tu nieco bardziej intensywne momenty, jak znakomity "Trial" z masywnym basem i ostrzejszymi dęciakami, albo elektroniczny "The Model", jednak dzięki eterycznym partiom wokalnym oraz klawiszowym Ishibashi konsekwentnie udaje się zachować ten specyficzny nastrój. Ocena: 7/10

Huremic - Seeking Darkness

Nowe wcielenie tajemniczego, anonimowego południowokoreańskiego twórcy ukrywającego się pod pseudonimem Parannoul. Pod szyldem Huremic miejsce raczej subtelnych, pogodnych shoegaze'owych piosenek zajmują zdecydowanie bardziej hałaśliwe, agresywne i mroczniejsze nagrania o luźnej, jamowej formie. Z pięciu ścieżek, o wspólnym tytule "Seeking Darkness", tylko ostatnia trwa (nieznacznie) poniżej dziesięciu minut. Pozornie kilka się tu dzieje. Przy pomocy zgiełku oraz natarczywych repetycji udaje się jednak stworzyć wciągającą, niemal mistyczną atmosferę, podkreślaną przez obecne na dalszym planie elementy gugak, czyli tradycyjnej muzyki koreańskiej. Nie jest też wcale jakieś bardzo nieprzystępne granie - instrumentalny jazgot łączy się tu z całkiem zgrabnymi, czasem wręcz chwytliwymi i mającymi tę typową dla Parannoula subtelność liniami wokalnymi. Ocena: 7/10

Ichiko Aoba - Luminescent Creatures

Klimatem album Aoby nieodparcie kojarzy się z wydaną równo miesiąc póżniej płytą Eiko Ishibashi. To granie o choćby bardziej wyciszonym, kameralnym charakterze i podobnie stonowanym, eterycznym nastroju. O ile jednak "Antigon" sięga po wpływy jazzowe, tak na "Luminescent Creatures" identyczną rolę pełnią elementy folkowe - niekoniecznie odnoszące tradycji japońskiej, bardziej współczesne i uniwersalne. Stąd też sporo tu brzmień akustycznych, jednak oszczędny, delikatny sposób gry ma wiele wspólnego z ambientem. Ocena: 7/10

Mary Halvorson - About Ghosts

To już kolejna - po tandemie "Amaryllis" / "Belladona" oraz zeszłorocznym "Cloudward" - płyta Halvorson nagrana z tymi samymi muzykami: wibrafonistką Patricią Brennan, trębaczem Adamem O'Farrillem, puzonistą Jacobem Garchikiem, basistą Nickiem Dunstonem i perkusistą Tomasem Fujiwarą. Po raz kolejny słychać, iż kwintet jest świetnie zgrany, a instrumentalistom po prostu świetnie się razem gra. Tym razem dodatkowo, choć nie w każdym utworze, pojawiają się jeszcze saksofoniści. Brian Settles i Immanuel Wilkins, dobrze odnajdujący się w stylu zespołu i udanie dopełniający brzmienia. Teoretycznie wszystko jest tu na swoim miejscu, na czele z tymi charakterystycznymi partiami jednej z najlepszych współczesnych gitarzystek, choć także pozostali instrumentaliści grają na wysokim poziomie. A jednak całość sprawia wrażenie nieco już taśmowej produkcji, robionej na autopilocie, bez nowych, ekscytujących pomysłów. Ocena: 7/10

McKinley Dixon - Magic, Alive!

Bardzo dobre było to półrocze dla hip-hopu. Oprócz znakomitych albumów clipping., Billy'ego Woodsa i Little Simz - wszystkie otrzymały ode mnie szersze omówienia - świadczy o tym najnowsze wydawnictwo McKinleya Dixona. Zaangażowanym nawijkom towarzyszy tu całkiem kunsztowna, złożona produkcja, a materiał jest dość zróżnicowany muzycznie, choć pewne elementy przewijają się przez różne utwory: jazzujące dęciaki, soulowe chórki, ale także psychodeliczne organy. Bywa tu bardzo przebojowo, jak w "Sugar Water", Run, Run, Run, Pt. II", "All the Loved Ones" czy zrealizowanym z wręcz symfonicznym rozmachem "Listen Gentle", ale zdarzają się też nieco bardziej pokręcone, nawiązujące do abstract hip-hopu momenty, czego przykładem "Recitatif", a zwłaszcza tytułowy "Magic, Alive!", brzmiący niemal jak rapowa odpowiedź na Captaina Beefhearta czy Pere Ubu - w sumie trochę szkoda, iż reszta płyty nie jest równie szalona, co ten kawałek. Ocena: 7/10

Natural Information Society and Bitchin Bajas Natural Information Society Bitchin Bajas - Totality

Natural Information Society, opisywany przeze mnie już przy okazji dwóch poprzednich wydawnictw, tworzy muzykę na pograniczu ambitnych form jazzu, post-minimalizmu oraz pozaeuropejskich tradycji muzycznych. Bitchin Bajas to z kolei projekt podzielający fascynację minimalizmem, jednak łączący takie wpływy z progresywną elektroniką, ambientem, neo-psychodelią oraz estetyką drone. Jazz również nie jest muzykom obcy - kilka lat temu nagrali płytę z elektronicznymi interpretacjami kompozycji Sun Ra. Wspólne wydawnictwo tych dwóch zespołów to po prostu synteza wszystkich ich indywidualnych poszukiwań. Muzyka hipnotyzująca, rozwijająca się w nieśpiesznym tempie, a także bardzo subtelna, pomimo brzmieniowego bogactwa, obejmującego partie klarnetu basowego, fletu, guembri, kontrabasu, bębnów, fisharmonii, organów oraz syntezatorów i innych elektronicznych narzędzi. Docenienie jej może jednak wymagać słuchania w odpowiednich warunkach - u mnie zaskoczyła przy drugim podejściu, słuchana późno w nocy. Ocena: 8/10

PIQSIQ - Legends

Najbardziej osobliwa pozycja na liście - projekt dwóch innuickich wokalistek z Kanady, łączący tamtejszą kulturę i tradycję ze współczesną technologią. Do tradycji Inuitów nawiązują używane tu techniki śpiewu gardłowego oraz teksty, oparte na lokalnych wierzeniach i legendach. Istotną rolę pełni tu jednak także studyjna obróbka dźwięku, a także elektroniczny akompaniament, nierzadko w postaci różnych szumów, szmerów, buczenia czy uderzeń, choć zdarzają się też prawie taneczne beaty i ambientowe tła. Razem tworzy to wszystko fascynującą atmosferę, nieco przerażającą, tajemniczą, rytualną, wyraźnie folklorystyczną, ale jednak współczesną, przez co jeszcze bardziej surrealistyczną. jeżeli ktoś lub być przez muzykę zaskakiwany, wychodzić ze swojej strefy komfortu - zdecydowanie powinien z tą płytą się zapoznać. Ocena: 8/10

Shearling - Motherfucker, I Am Both: "Amen" and "Hallelujah"..

Debiutancki album nowego projektu, złożonego m.in. z byłych muzyków rozwiązanego niestety Sprain, w tym śpiewającego multiinstrumentalistę i twórcę całego materiału, Alexa Kenta. To naprawdę bezkompromisowe wydawnictwo. Trwająca nieco ponad godzinę płyta składa się wyłącznie z jednego nagrania o bardzo niepokojącym nastroju, pełnego wrzasków i gitarowego zgiełku, choć zawierającego także bardziej nastrojowe fragmenty, często wykorzystujące bogate instrumentarium. To ostatnie nie jest zresztą typowe dla muzyki wywodzącej się z noise rocka - poza gitarami i bębnami pojawiają się też saksofony, puzon, dulcimer, bandżo, cytra, kontrabas, akordeon, organy, fisharmonia, syntezatory czy sampler. Nie zmienia to jednak faktu, iż dominuje tu hałaśliwe, agresywne i bardzo przytłaczające granie. Ocena: 7/10

Stereolab - Instant Holograms on Metal Film

Nie będzie chyba przesady w nazwaniu tego albumu najważniejszym powrotem pierwszego półrocza. Po sześciu latach od wznowienia - po dekadzie przerwy - działalności koncertowej oraz piętnastu latach od poprzedniego albumu z premierowym materiałem, Stereolab w końcu wydał nową płytę. Pod względem stricte muzycznym trudno jednak uznać to za wielkie wydarzenie - jak zwykle bywa w takich sytuacjach, nie jest to wydawnictwo, które ma wnosić coś nowego, a być po prostu sentymentalną podróżą wstecz. To dokładnie takie granie, jakiego należało się spodziewać po płycie sygnowanej nazwą Stereolab: melodyjne, lekkie i dość melancholijne piosenki w psychodelicznym klimacie późnych lat 60., z krautrockową rytmiką, brzmieniami kojarzącymi się z progresywną elektroniką oraz uroczymi wielogłosami Timothy'ego Gane'a i Lætitii Sadier. Brzmi to wszystko wtórnie, ale bardzo sympatycznie. Ciekawostka: wsród dodatkowych muzyków 2/3 wspomnianego wyżej Bitchin Bajas. Ocena: 7/10

Swans - Birthing

Kolejne monumentalne dzieło Swans - blisko dwie godziny muzyki, z czterema utworami trwającymi po około dwadzieścia minut i trzema w przedziale od niespełna siedmiu do trochę ponad kwadransa. Z zespołem tym mam pewien kłopot, bo bywa dla mnie zarówno intrygujący, jak i irytujący. To akurat jeden z tych albumów, które bardziej mnie przekonały. Znakomity jest choćby otwierający płytę kolos "The Healers", gdzie pomimo dość oszczędnych środków wyrazu oraz niewielu zwrotów akcji (za to samych w sobie mocarnych, jak ten pierwszy, z końca ósmej minuty), udało się stworzyć utwór o naprawdę potężnym - raczej za sprawą intensywności niż ciężaru - brzmieniu i wciągającej atmosferze. W kolejnych nagraniach bywa choćby bardziej statycznie. I wspominam o tym jako fakcie, a nie zarzucie, bo właśnie w ten sposób zespół nierzadko tworzy ten fascynujący, tajemniczy klimat, jak w utworze tytułowym czy "I Am a Tower". O ile jednak takie podejście sprawdza się w kontekście pojedynczych utworów, to zebrane razem tworzą przytłaczającą całość, na której słuchanie trudno znaleźć czas. A przecież najkrótszy w zestawie "Red Yellow" pokazuje, iż w takiej skondensowanej formie też da się wykreować frapujący, hipnotyczny nastrój. Ocena: 8/10


Idź do oryginalnego materiału