Z polskim science fiction jest tak jak z podróbką drogich marek z małomiasteczkowego Manhattanu – niby świecą, są podobne, choćby z daleka wydają się oryginalne, ale coś tu jednak nie gra przy bliższym sprawdzeniu jakości. Projekt UFO taki właśnie jest – ma choćby unikalny styl, ale w zakresie technicznym kuleje w narracji. Pomysł wydaje się wyjątkowy jak na polskie warunki, aktorsko obroniony głównie przez Piotra Adamczyka. Znów jednak coś zawiodło. Można tylko zadać pytanie dlaczego? Odpowiedź wydaje się jasna – nie chodzi o środki finansowe, ale o sposób myślenia o science fiction w polskiej rzeczywistości kinowo-streamingowo-telewizyjnej.
Science fiction jako gatunek wciąż nie jest u nas samodzielne. Ten czy ten film twórcy starają się wzbogacić o tematykę fantastyczno-naukową, ale wychodzi to co najmniej sztucznie. Wciąż to dramat i komedia królują jako te sposoby wypowiedzi filmowej, które co najwyżej używają sci-fi jako narzędzia. Samodzielność gatunkowa, chociaż się zdarza, jest zjawiskiem marginalnym. Projekt UFO również nie jest serialem o czystej krwi fantastycznej. To połączenie satyry, filmu obyczajowego oraz fantastyki. W zakresie jednak sf nic nie jest jasno powiedziane, aż do… finału. Ale w jego przypadku wypadałoby zadać pytanie, czy o jakąkolwiek fantastykę tu chodzi? Czy temat serialu powinien być jednak nieco bardziej ufikcyjniony, a nie umoralniony? Bo choćby zbytnio godnego zapamiętania komediowego podejścia nie można dostrzec w tej kulminacji. Jesteśmy tylko kroplą w strumieniu polskich dziejów?. A Leninowi można uciąć nos i go zjeść. Ciekawe, ale warto jeszcze jaśniej zarysować kontekst.
Projekt UFO jest miniserialem, co oznacza, iż nie będzie żadnych kolejnych sezonów. Odcinki nie są długie. Są kręcone szybko, sceny są krótkie, często urwane, sprawiające, iż czas historii w niektórych jej momentach drastycznie się skraca, przez co gdzieś zaciera się klimat. A klimat w kinie sf jest najważniejszy – jest wypadkową stylu estetycznego i narracji. Narracja w Projekcie UFO pogania widza, przez co traci on z oczu faktyczną opowieść oraz jej suspens. A przecież historia była dana twórcom na tacy – program Odwiedziny, czyli u progu tajemnicy na temat lądowania UFO w regionie lubelskim. I tak zamiast na samych przybyszach twórcy skupili się na kwestiach historyczno-technicznych kręcenia programu telewizyjnego, odbierając tym samym nieco dramatyzmu serialowej fikcji. Na dodatek akcja produkcji dzieje się w latach 80. XX wieku, z estetycznym podkreśleniem utopijnej rzeczywistości komunistycznej. I właśnie ta część świata przedstawionego serialu zrobiona jest niesamowicie sugestywnie. Tak więc choćby nawiązania historyczne okazały się czynnikiem ograniczającym rolę sf, a może lepiej napisać, wykorzystującym je do realizacji zupełnie innych celów niż są nimi te opisywane przez fantastykę naukową. Niekiedy miałem wrażenie, iż wciąż chodzi o jakieś rozliczenie z rzeczywistością, i to tą byłą.
Co do samego UFO, to jest go tak mało, iż adekwatnie nie można mówić o jakichś wartych zapamiętania efektach specjalnych. Z pewnością nie zachęci to potencjalnych młodszych widzów do obejrzenia serialu. Mogą oni choćby stwierdzić, iż sytuacyjny i historyczny żart zaproponowany przez Kaspra Bajona jest nazbyt hermetyczny. Wystarczy porównać go z żartem, wykorzystanym w 1670. Od razu dostrzeże się różnicę w odważności, kultowości oraz umiejętności powodowania skojarzeń. Poza tym znów jest dostrzegalna istotna różnica między jakością gry aktorskiej między aktorami – Piotr Adamczyk zostawił wszystkich z tyłu, ale dotrzymali mu kroku Adam Woronowicz, Maja Ostaszewska oraz Marianna Zydek. O dziwo nie było też żadnych problemów z jakością dialogów, w przypadku Mateusza Kościukiewicza również.