6 czerwca wyszedł (a może raczej wydostał się na wolność) długo wyczekiwany przez fanów rapu album Lil Wayne’a – Tha Carter VI. To już szósta odsłona jednej z najbardziej rozpoznawalnych serii wydań muzycznych w świecie hip-hopu. Tym razem jednak amerykański raper mógł trochę „przedobrzyć”, co słychać w tym nowym krążku.
Lil Wayne uważany jest za jednego z prekursorów rapu, jaki dzisiaj znamy. Jego brzmienie we wczesnych latach 2000 zdecydowanie było świeżością na dosyć zastałej i konserwatywnej scenie amerykańskiego rapu. Jego debiutancki album Tha Block Is Hot z 1999 roku osiągnął status platynowej płyty, co zapoczątkowało jego drogę do stania się jednym z najbardziej wpływowych artystów w historii hip-hopu. Z ponad 100 milionami sprzedanych płyt na całym świecie i rekordową liczbą 183 utworów na liście Billboard Hot 100, Lil Wayne zdobył pięć nagród Grammy i ugruntował swoją pozycję nie tylko jako jeden z najbardziej rozpoznawalnych raperów wszechczasów, ale także jako ikona muzyki. Ponad 20 lat temu zapoczątkował swoją najpopularniejszą serię albumów Tha Carter. Dzisiaj Lil Wayne po 5 latach od ostatniego solowego albumu i 7 latach od wydania Tha Carter V powraca z nową odsłoną legendarnej serii. Jest jednak jeden haczyk. Nowy Tha Carter może nie przypaść do gustu fanom Lil Wayne’a… ani fanom rapu… ani słuchaczom muzyki w ogóle. Co wydarzyło się na nowym krążku Weezy’ego i dlaczego nie wróży to dobrze karierze rapera?
O co chodzi z Tha Carter VI?
Od rapera z takim stażem można chyba oczekiwać tego, iż dowiezie krążek, który zaspokoi fanów głodnych nowej muzyki. W przypadku Tha Carter VI coś chyba poszło nie tak. Nowy „Karter” to krążek zawierający 19 utworów, które przesłuchamy w godzinę i 7 minut. Kawałek otwierający Welcome to Tha Carter napawa nas optymizmem, bo słyszymy tu Wayne’a jakiego znamy, rapującego na energicznym, oldschoolowym beacie. Co czeka nas dalej? Seria chyba najbardziej średnich i zupełnie niezapadających w pamięć piosenek, które brzmią jakby były napisane na gwałtownie na kolanie.
Na Tha Carter VI są jednak utwory, które wyróżniają się na tle reszty. Niestety nie w sposób pozytywny. W The Days gościnnie słyszymy Bono, znanego z zespołu U2. Co wyszło z takiej nietypowej kolaboracji? Kawałek brzmiący jakby był wyciągnięty prosto z napisów końcowych filmu animowanego od Disneya. W Island Holiday Lil Wayne postanowił zsamplować piosenkę amerykańskiej grupy rockowej Weezer – Island In The Sun. Wokal rapera z nałożonym auto-tune’em i gitarowy podkład rodem z lat 90 brzmią jednak absurdalnie. Na krążku mamy też If I Played Guitar – no właśnie, co by było, gdyby Wayne grał na gitarze? Najwyraźniej nic dobrego, bo znowu mamy tutaj (chyba) miłosną balladę gitarową z syntetycznym wokalem 42-letniego rapera z zachrypniętym, łamiącym się głosem. Dalej słyszymy Peanuts 2 N Elephant, gdzie odsłuch tego kawałka co jakiś czas przerywa nam trąbienie słonia, a beat brzmi jak wyciągnięty prosto z Nintendo 64. Niestety, to nie koniec eksperymentów muzycznych wątpliwej jakości. W piosence Maria w podkładzie mamy okazję usłyszeć włoskiego śpiewaka operowego Andreę Bocelliego. Jak można się domyślić, z połączenia gangsta-rapu i arii operowej również nie wynikło nic dobrego. „To zbrodnia wojenna”, „Coś podobnego słyszałem w 2010”, „To jakiś żart, to nie może być prawdziwy album”, „Kiedy wychodzi prawdziwy Carter VI?” – mniej więcej tak wyglądają komentarze fanów w mediach społecznościowych rapera po premierze albumu.