PREDATOR: STREFA ZAGROŻENIA. To zupełnie inny „Predator”

film.org.pl 2 tygodni temu

Gdy w 2022 roku Dan Trachtenberg wyreżyserował „Predator: Prey”, bardzo wielu widzów wątpiło w sens powstania tego filmu. Wydawało się, iż dostaniemy kolejny raz tę samą historię, tylko opowiedzianą znacznie gorzej niż w poprzednich odsłonach cyklu o kosmicznym drapieżniku. Tymczasem zmagania rdzennych Amerykanów z morderczym przybyszem z kosmosu okazały po prostu dobrym, sprawnie nakręconym kawałkiem rozrywkowego kina. Pozytywne oceny zarówno widzów jak i krytyków, oznaczały, iż publiczność zaakceptowała podejście Trachtenberga do serii. Kwestią czasu było więc powstanie kolejnej części.

Końcówka „Prey” sugerowała, iż sequel zostanie upichcony według starej hollywoodzkiej receptury, czyli „więcej tego samego”. Reżyser rzeczywiście przez pewien czas zastanawiał się nad realizacją bezpośredniej kontynuacji z tymi samymi bohaterami. Nosił się również z zamiarem osadzenia akcji w czasach II wojny światowej. Ostatecznie postanowił jednak pójść w zupełnie innym kierunku i pokusić się o zrobienie czegoś nowatorskiego – odwrócić konwencję serii.

Wszystkie dotychczasowe części przerabiały bowiem wzdłuż i wszerz ten sam koncept – Predator poluje, a jego ofiary, czyli ludzie próbują ujść z życiem. Raz wychodziło to lepiej, raz gorzej, ale oryginał z 1987 roku wciąż pozostawał niedościgniony. Pod tym względem dostajemy coś naprawdę oryginalnego, ponieważ w „Strefie zagrożenia” nie tylko uczyniono Predatora głównym bohaterem, ale również zrobiono z niego postać pozytywną. Niezbyt może lotną, ale zaradną i z „sercem po adekwatnej stronie”.

Główna oś opowieści stanowi wariację znanego z wielu innych historii motywu wygnańca, który, odtrącony przez swoich, musi dowieść odwagi i sprawdzić się w boju. Tutaj, Predator o imieniu Dek (Dimitrius Schuster-Koloamatangi), odrzucony przez swój klan, poprzysięga upolować najniebezpieczniejszego drapieżnika żyjącego na planecie Genna, na której większość flory i fauny stanowi śmiertelne zagrożenie. Niestety jego statek rozbija się już podczas wchodzenia w atmosferę, a to dopiero początek kłopotów.

„Predator: Strefa zagrożenia” zawiera sporo pomysłów, których jeszcze w tej serii nie widzieliśmy (a przynajmniej nie w filmach). Mamy tu nieco humoru, a relacja Deka i irytującej z początku syntetyczki Thii (Elle Fanning) to trop fabularny wyciągnięty prosto z filmu kumpelskiego. Ich początkowa wzajemna niechęć z czasem zamienia się w szorstką przyjaźń. Drapieżnik uczy się od humanoidalnego androida „człowieczeństwa”, a ona z kolei staje się „dzięki” Dekowi nieco bardziej brutalna. Oboje jednak żywią do siebie szacunek, choć ich relacja przechodzi wzloty i upadki. Momentami zahaczamy choćby o chwyty charakterystyczne dla kina familijnego! I choć wiele z tych idei wydaje się nie pasować do świata Predatora, to całość zaskakująco dobrze działa i daje sporo rozrywki. Przy czym chciałbym wyraźnie zaznaczyć, iż nie należy spodziewać się skąpanego we krwi i ociekającego testosteronem widowiska na miarę oryginału.

To zupełnie inny „Predator” i puryści oczekujący brutalnej opowieści, koszenia połaci dżungli mingunem i rzucanych tu i tam one-linerów mogą kręcić nosem. Tu, znacznie bardziej niż w poprzednich częściach, uwydatniony został aspekt przygodowy. Wypada jednak docenić odwagę Trachtenberga, by pchnąć lekko skostniałą serię na nowe tory. To zawsze ryzykowne posunięcie, ale bez niego dostawalibyśmy wciąż remiksy tego samego utworu, a tak mamy całkiem interesujący i świeży singiel.

Twórcy ukryli w „Strefie zagrożenia” sporo nawiązań do klasyków i to nie tylko filmowych. Świat, na którym rozgrywa się większość akcji, skojarzył mi się z książkową trylogią „Planeta śmierci” Harry’ego Harrisona (o istnieniu kolejnych tomów cyklu powieściowego miłosiernie zapominamy). Bez trudu można wskazać również, w których miejscach filmowcy inspirowali się „Obcym – decydującym starciem” Jamesa Camerona lub „Avatarem” tego samego twórcy. Znajdziemy także mrugnięcia okiem do „Terminatora”, a ledwo tu liźnięty problem człowieczeństwa syntetyków nieśmiało przywołuje „Łowcę androidów”.

W pierwszym akcie dzieło Trachtenberga nie wyróżnia się w zasadzie niczym, a wręcz obserwując kolejne (warto zaznaczyć, iż kreatywne) potyczki Deka z roślinami i zwierzętami na morderczym globie, całość przypomina nieco grę wideo i może choćby odrobinę znużyć. Ale w momencie, gdy na ekranie pojawiają się wysłannicy korporacji Weyland-Yutani, film wskakuje na zupełnie inne tory. Scenarzyści co chwila udowadniają, iż nie brakuje im pomysłów na widowiskowe i energetyczne sceny akcji, Thia przestaje drażnić, a ładowana w pierwszej połowie filmu strzelba Czechowa raz po raz wypala, gwarantując satysfakcjonującą i dynamiczną jazdę bez trzymanki. O ile z początku śledziłem poczynania bohaterów bez specjalnego zaangażowania i wątpiłem, czy jeszcze kiedyś wrócę do „Strefy zagrożenia”, tak gdy całość już się rozkręciła, poczułem się wciągnięty w tę prostą, ale dającą dużo radochy historię.

„Predator: Strefa zagrożenia” to po prostu solidnie zrealizowany, popcornowy przygodowy akcyjniak w sosie sf, niepozbawiony wad, ale koniec końców oferujący sporo frajdy. Dan Trachtenberg ma rękę do postaci kosmicznego łowcy i mam nadzieję, iż nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Idź do oryginalnego materiału