Od premiery filmu Predator z 1987 roku minęło już sporo lat. Franczyza jednak ma się bardzo dobrze, a najnowszy obraz w reżyserii Dana Trachtenberga jest tego idealnym przykładem. Co tu dużo kryć – bawiłam się na seansie wyśmienicie!
Predator: Strefa zagrożenia już od pierwszych scen całkowicie mnie zauroczył ścieżką dźwiękową. Muzyka jest idealnie dopasowana do filmu, ma w sobie pierwotną nutę, a pierwszą rzeczą jaką zrobiłam po opuszczeniu sali kinowej było wyszukanie soundtracku na platformach streamingowych. I tak samo jak dziki, pełen napięcia i akcji jest dźwięk, tak samo nabuzowana jest produkcja Dana Trachtenberga. Zapewniam, iż nie ma tu miejsca choćby na kilka sekund nuty, a fabuła gna do przodu w rytmie bębnów.
Chociaż ciężko w filmie Predator: Strefa zagrożenia szukać porównań do pierwowzoru z lat osiemdziesiątych, bo jednak seria zrobiła zwrot o 180 stopni, to dla mnie jest to zdecydowany plus. Uniwersum szuka nowych ścieżek i pomysłów, co udowodnił już Predator: Prey z 2022 roku. W najnowszej produkcji nie ma drapieżnika polującego na biednych Ziemian. Główny bohater – yautja Dek (Dimitrius Schuster-Koloamatangi) ma za zadanie pokonanie legendarnego potwora zwanego Kalisk. Uznawany za najsłabszego w klanie i ocalony przez brata, który poświęcił za niego życie, trafia na planetę, która cała w sobie jest śmiercionośną pułapką.
Tutaj nadchodzi moment, w którym pojawia się wątek znany i przemielony przez kinematografię na miliony sposobów. Dek na swojej drodze spotyka nietypową towarzyszkę – syntetyka Thię (Elle Fanning), której brakuje nóg. Jak przyznaje brak dolnych kończyn to rezultat spotkania z Kaliskiem. Straciła wówczas swój zespół oraz swoją przyjaciółkę Tessę. Jak łatwo zgadnąć jest gadatliwa, zabawna i stopniowo przełamuje twardy lód w serduszku Deka. I chociaż tego typu sytuacje zdarzają się w kinie naprawdę często, to nie miałam poczucia, iż jest tu coś robione na siłę. Główny bohater z czasem zaczyna odkrywać, iż prawdziwy alfa dba o swoje stado i wcale nie jest to oznaką słabości.
Kadr z filmu Predator: Strefa zagrożeniaPredator: Strefa zagrożenia ma w sobie wszystko to, co powinno mieć dobre kino akcji. Rewelacyjne widoki, świetne efekty specjalne, wciągającą fabułę czy dobre tempo akcji. Twórcy wykreowali tajemniczy i niebezpieczny świat zarówno przez interesujące rośliny, jak i stworzenia. Moją faworytką była trawa z ostrzy, zwłaszcza jak ktoś ją tratował i zamieniała się w miliony drobinek, które lśniły niczym pierwsza gwiazdka na niebie. Poznawanie planety przez Deka pełne było wzlotów i upadków, a każda rzecz, której się nauczył, przydała mu się w późniejszym czasie.
Oczywiście można zarzucić filmowi Predator: Strefa zagrożenia, iż jest przewidywalny do bólu, bo niestety taki jest. Od pierwszych scen, a szczególnie po zapoznaniu z Thią, niemal każdy domyśli się, jaki będzie finał przygód Deka. Jego przemiana nikogo nie dziwi, podobnie jak nowe sojusze czy zdrady. Jednak jest w tej produkcji ta dziwna lekkość typowego kina akcji z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wszyscy wiemy, co zobaczymy na parę minut przed napisami końcowymi, a jednak dajemy się ponieść tej historii, kibicujemy bohaterom, płaczemy i cieszymy się razem z nimi.
Kadr z filmu Predator: strefa zagrożeniaOsobiście kupuję tę naiwność i przewidywalność scenariusza. Bawiłam się na seansie niesamowicie dobrze, pozwalając sobie na momenty wybuchu śmiechu, które po chwili gasły. Dek znowu był w niebezpieczeństwie, a ja czułam pospinane mięśnie i z zapartym tchem oglądałam rewelacyjne sceny walki, ucieczki czy po prostu piękny wykreowany świat. Bywa też krwiście i brutalnie – a to akurat bardzo lubię! Jedynym moim zarzutem może być samo zakończenie. Z oczywistych względów go nie zdradzę, ale było to jednak dla mnie trochę too much.
Czy liczę na kontynuację przygód Deka i Thii? Cytując klasyka: jeszcze jak! Podoba mi się kierunek obrany przez uniwersum i jestem interesująca czy z tego interesującego duetu da się wycisnąć jeszcze coś więcej.
Fot. główna: kadr z filmu Predator: strefa zagrożenia














