„Predator: Strefa zagrożenia” – Przyjazny Predator z sąsiedztwa [RECENZJA]

filmawka.pl 1 tydzień temu

Modus operandi Predatora jest doskonale znany – przylatuje na którąś z planet, typuje na niej najpotężniejszego przeciwnika i rozpoczyna polowanie. Albo zdobędzie trofeum, albo zginie. Nie ma niczego pomiędzy. Jak długo można jednak opowiadać w kółko tę samą historię? Po filmie Shane’a Blacka z 2018 roku wydawało się, iż cierpliwość wszystkim się już skończyła, ale wreszcie przed szereg wyszedł ktoś, kto znalazł na tę uwielbianą na całym globie postać inny pomysł.

Do momentu przejęcia steru przez Dana Trachtenberga historia kontynuacji filmowego Predatora była historią porażek. Oryginał z Arnoldem Schwarzeneggerem i Carlem Weathersem na zawsze zapisał się w kanonie popkultury, a słynne „Get to the chopper!”, golenie twarzy na sucho w południowoamerykańskiej dżungli czy uścisk dłoni nadludzko umięśnionych głównych bohaterów to sceny, które za sprawą memów znają choćby te osoby, które filmu z 1987 roku nie widziały. Można dyskutować, czy po blisko czterdziestu latach jakość tej produkcji nie doznała uszczerbku, a status filmu kultowego utrzymuje siłą sentymentu, ale bezdyskusyjnie pozostaje ona klasykiem science-fiction akcji, który miał wpływ na całe pokolenie młodszych filmowców.

Już tylko nostalgia ratuje natomiast o trzy lata młodszy sequel z Dannym Gloverem, a wszystko, co powstało później chciałoby się wymazać z pamięci. Fiasko za fiaskiem kazały wierzyć, iż Predator był produktem swoich czasów, który na zawsze w nich ugrzązł. Chociaż nieźle sobie radził w komiksach i w grach wideo, duży ekran wydawał się nie być mu pisany. Kiedy oczekiwania sięgnęły wreszcie dna, niespodziewanie pojawiła się zapowiedź produkcji, która już samym tytułem wywracała oryginalną koncepcję do góry nogami. W Prey nie było kolejnego starcia zimnokrwistego twardziela z elitarnego wojskowego oddziału z brutalnym kosmitą. W szranki z nim stanęła „ofiara”. Wydająca się tak bardzo pozbawiona szans, iż polujący na Ziemi yautja nie zwracał na nią uwagi.

Kadr z filmu „Predator: Strefa zagrożenia” / Disney

Koncepcja Trachtenberga pod każdym względem zaskakiwała, od wyboru Komanczki na główną bohaterkę po osadzenie wydarzeń na początku XVIII wieku. Strefa zagrożenia od pierwotnego konceptu walki najlepszego z najlepszym odeszła jeszcze dalej, po raz pierwszy ukazując dość wątłego i niedużego przedstawiciela rasy międzyplanetarnych myśliwych – Deka (Dimitrius Schuster-Koloamatangi). Podobnie jak najsłabsi w starożytnej Sparcie, zostaje odrzucony i skazany na śmierć przez pobratymców, kiedy wódz ocenia jego przydatność bojową jako niewystarczającą. Ma więc sporo do udowodnienia, a w dodatku napędza go żądza zemsty.

Z jednej strony trudno taki fundament fabularny nazwać oryginalnym, z drugiej jak na to uniwersum, jest rozwiązaniem nietypowym i zaskakującym. Słabość u przedstawicieli yautja? Dotąd było to nie do pomyślenia. Przy okazji poznajemy w dodatku odrobinę zwyczajów i przekonań tej rasy, w tym mające istotne znaczenie w budowaniu nastroju filmu przyśpiewki zaaranżowane przez Sarę Schachner i Benjamina Wallfischa. Z zaskoczeniem można choćby odkryć, iż istnieją wśród tych bezwzględnych stworzeń więzi rodzinne i empatia.

Zatwardziałym zwolennikom Predatora jako bezwzględnego mordercy, który nie spocznie, póki nie osiągnie celu, może się to wydawać profanacją i rozmiękczaniem ich ukochanej postaci. Dotąd faktycznie mogliśmy ją oglądać niemal wyłącznie „przy pracy”, cała reszta pozostawała w domyśle. choćby Spartanie wiedli jednak życie prywatne poza polem bitwy, więc klany yautja również muszą być czymś więcej niż tylko żywymi broniami. Kto zaznajomiony jest z komiksami, wie o tym zresztą doskonale, bo już w 1999 roku w Predator: Homeworld czytelnicy mogli na chwilę zajrzeć na Yautja One. Da się zrozumieć, iż obdzieranie zamaskowanego, niemego mordercy z odległej planety z aury tajemniczości spotyka się z oporem zwolenników oryginału. Jest jak zaglądanie w pod maskę luchadora albo mordercy ze slashera. Po Prey wiadomo jednak, iż tylko odważne wychodzenie poza konwenanse może przynieść tej serii sukces.

Kadr z filmu „Predator: Strefa zagrożenia” / Disney

Do pewnego stopnia zawodem jest natomiast disneyizacja Predatora. Strefie zagrożenia przypisano kategorię PG-13, ale nierzadko wydaje się być skierowana do jeszcze młodszej publiczności. Brak przelewu krwi scenariusz odpowiednio uzasadnia – akcję osadzono na dzikiej planecie Genna, gdzie znajdują się wyłącznie tubylcze agresywne stworzenia oraz wysłane przez Weyland-Yutani Industries (wielbiciele Obcego nie potrzebują przypisu) syntki. Broni się również humor – nie spada do poziomu większości produkcji Marvela, gdzie od kilku lat ten sam żart powtarzany jest w różnych wariacjach. Głównymi jego źródłami są paplająca, co jej odpowiednik śliny na język przyniesie, syntetyczna Thia (Elle Fanning) oraz gburowaty, skupiony wyłącznie na celu Dek, który przypomina Draxa ze Strażników Galaktyki. Wszystko traktuje zbyt dosłownie, ale nie jest przy tym ani przerysowany, ani do tego stopnia komiczny, by jego żądza mordu straciła na wiarygodności.

Zbędne i wszczepione bez zważania na kontekst wydaje się z kolei podejmowanie oklepanych schematów zaczerpniętych wprost z kina familijnego. Podkreślanie wartości pracy zespołowej, odkrywanie głosu serca, „słodziutka” poboczna postać z wielkimi oczami – to zagrania zaczerpnięte z disneyowskiego elementarza. Pasują do przygód Goofy’ego, a nie łowcy przybywającego na „planetę śmierci” po to, by schwytać jej najgroźniejszego, dotąd niepokonanego mieszkańca. Trachtenberg nie żongluje tymi wątkami w samoświadomy, ironiczny sposób. Zostały one odzwierciedlone bez usprawiedliwiającej ich obecności metanarracji. Jakimś sposobem zdołał jednak ominąć miny, które sam na siebie zastawił.

Reżyser nie potrafi wybronić tych kilku infantylnych scen, które w trakcie seansu zdumiewają niedopasowaniem. Każda potrafi zirytować, a jednak powstał wokół nich obraz na tyle interesujący, iż przymknięcie oka i pozwolenie sobie na wciągnięcie się w wir wydarzeń nie stanowi dużego wyzwania. Kto oglądał Scooby’ego i Scrappy’ego Doo, od razu pozna te sprzeczne doznania. Siostrzeniec Scooby’ego to jedna z najbardziej drażniących postaci w historii telewizji, ale takie odcinki jak Duch z błyskoteki albo Gwiezdny potwór pozostają jednymi z najlepszych w długiej historii tej animacji.

Kadr z filmu „Predator: Strefa zagrożenia” / Disney

Yautja o wielkim sercu, rozgadany syntek i skrzyżowanie Golluma z Jar Jar Binksem raczej nie będą zabawkowymi hitami sprzedażowymi na miarę Baby Yody. Trudno zrozumieć, jakie motywacje nakazały skierować Predatora w rewiry kina dla młodszych nastolatków, mimo iż najpewniej nie znalazłaby się choćby jedna osoba oczekująca takiego zwrotu. Na szczęście jednak Dan Trachtenberg zaoferował wiele w zamian – wgląd w świat yautja widziany oczami yautja, nawiązania do Obcego, efektowne, choćby o ile nieco zbyt chaotyczne sceny akcji i przede wszystkim autorską koncepcję, zamiast prób mierzenia się z klasykiem sprzed lat.

Z jednej strony furtka do ciągu dalszego Strefy zagrożenia została otwarta, z drugiej chciałoby się zobaczyć, jakie jeszcze nietuzinkowe pomysły mogą być w tym uniwersum zrealizowane. Komiksy pokazały w końcu, iż możliwości jest wiele. Jak w Predator: Captive, gdzie Predator został schwytany przez multimilionera, czyli jedną z nielicznych ludzkich postaci, które chciałoby się widzieć jako jego ofiarę, albo Predator: Bad Blood, gdzie psychotyczny Predator zamiast polować na najsilniejszego z ludzi, urządza masakrę w New Jersey, a jego tropem podąża drugi, pilnujący klanowego prawa Predator. Tak czy inaczej, seria trafiła wreszcie w dobre ręce. Warto czekać na kolejne jej odsłony.

korekta: Anna Czerwińska

Idź do oryginalnego materiału