Prawie jak w raju

kulturaupodstaw.pl 6 miesięcy temu
Zdjęcie: fot. M. Zakrzewski


W „Szczurze” i w kościele na Ostrowie Tumskim

Maj zacząłem w Galerii Szczur, gdzie kolektyw JOMO zaproponował „próbę dekonstrukcji normatywnego rozumienia zjawisk takich jak zabawa i impreza poprzez odkrywanie duchowej drogi zmierzającej do odzyskania kontaktu z ciałem”. JOMO to skrót od „joy of missing out”, zwrotu powstałego w kontrze do „fear of missing out”, czyli obawy przed tym, iż coś nas omija, wywołanej przede wszystkim przez social media. Można temu zaradzić, świadomie wybierając właśnie odpuszczenie, a nie pogoń, koncentrując się na tu i teraz. Taką sytuację starał się stworzyć kolektyw, akcentując istotność cielesności, o której przypominała intensywna, ale nienarzucająca się obecność dwójki osób przedzierających się przez publiczność. I nie ma tu znaczenia, czy ich ruchy miały więcej wspólnego z tańcem współczesnym czy z performansem. Ważne, iż w tej niewielkiej przestrzeni i przy bliskim kontakcie po prostu fizycznie oddziaływały. Duże znaczenie miała też muzyka, początkowo relatywnie spokojna, ale stopniowo gęstniejąca i coraz głośniejsza, pomysłowo odwołująca się do tropów klubowych.

fot. materiały organizatora

Przypadkowo na zasadzie kontrastu zadziałała następnego dnia wizyta w kościele pw. Najświętszej Marii Panny na Ostrowie Tumskim, gdzie grupa warsztatowa pod kierunkiem znanego z zespołu Jerycho Bartosza Izbickiego wykonywała muzykę polifoniczną z repertuaru Kapeli Rorantystów, która funkcjonowała przy katedrze wawelskiej w XVI wieku. Z dzisiejszej perspektywy muzyka ta może się wydawać prosta, ale jest to prostota pozorna, co mimochodem wyjaśniał Izbicki w swoich wprowadzeniach.

Tu też interesująca była rola ciała, z jednej strony głosy skierowane były wyraźnie ku niebiosom, ale nieperfekcyjne wykonanie czyniło je bardziej uchwytnymi i przez to bliższymi, co ostatecznie okazało się dużą zaletą tego koncertu, który miał też, nietypowo jak na taką muzykę, przyjazną niezobowiązującą atmosferę.

Przestrzeń

Znów na zasadzie kontrastu: Aula Nova Akademii Muzycznej i muzyka współczesna, kolejny koncert organizowany przez Studio Muzyki Elektroakustycznej AM pod hasłem „przestrzeń”, czyli taki, w których publiczność jest otoczona dźwiękiem. To może prowadzić do popisywania się i efekciarstwa, ale tym razem nie było tego zbyt wiele. Zaczęło się od najstarszego w tym zestawieniu, pochodzącego z 2007 roku utworu „Jyoti” Kateriny Tzedaki. W filozofii hinduskiej tytułowy termin oznacza przede wszystkim boskie światło, ale może też odnosić się do jasnego dźwięku. I wiele takich pojawiło się w tej kompozycji, od kojarzących się z gongami czy śpiewającymi misami po bardziej owadzie, świerszczowe, były też przyjemne powiewy. Całość powściągliwie medytacyjna i nienachalna. „Ósma wyspa” (2011) Lidii Zielińskiej stanowiła pewną kontynuację „Siedmiu wysp Conrada”, aczkolwiek materiałowo była raczej odmienna. Zapamiętałem niestety głównie efekciarskie wizgi przelatujące między głośnikami, były też odgłosy wody – szkoda, iż jak na tak często używane brzmienia tutaj nie odgrywały żadnej oryginalnej roli. Największe wrażenie zrobił na mnie „Monolit II” (2023/2024) Mateusza Śmigasiewicza, przede wszystkim dzięki konsekwencji.

fot. archiwum redakcji

Kompozytor postawił sobie za zadanie skupienie na kontrapunktyce niskich częstotliwości i zacieranie różnicy między rytmem a wysokością dźwięku oraz ukazanie tytułowej bryły z różnych perspektyw i jej rezonansu w przestrzeni. Brzmi to wszystko może nieco techniczno-ezoterycznie, ale przyniosło wspaniałe rezultaty. Stopniowo i powoli materia wznosiła się od niskich dźwięków, takich bezbarwnych, i nabierała kolorów przez coraz wyższe tony, bardzo fajnie falujące, dryfująco-bujające, a choćby lekko ćwierkające. Ucieszyło mnie niezmiernie, iż kompozytor trzymał się jednego pomysłu, ale potrafił z niego tak wiele wydobyć. Jak się okazało – nie tylko mnie, po koncercie miałem niespodziewaną rozmowę ze starszym panem i jego, zgaduję, wnuczkiem, którym w ogóle koncert jako całość się podobał, a najbardziej również dzieło Śmigasiewicza.

Pan wspominał, jak w latach 80. łapał z radia bodajże bawarskiego audycję o muzyce współczesnej, gdzie zetknął się z takimi nazwiskami jak Stockhausen czy Ligeti. W odniesieniu do „Monolitu II” mówił o swoich doświadczeniach z obróbką drewna i właśnie postrzeganiem jednego bloku z różnych stron i perspektyw. To przypadkowe (choć nie ma przypadków, wiadomo) spotkanie dało mi do myślenia, iż może warto by było stworzyć jakąś sytuację pokoncertową, w której można by porozmawiać o muzyce. Takie próby podejmuje niedawno powstała klubokawiarnia Radiowęzeł, gdzie można się spotkać z muzykami, a także działa Dyskusyjny Klub Płytowy, na który w końcu udało mi się dotrzeć. Spotkanie poświęcone przełomowemu albumowi „Spirit of Eden” Talk Talk prowadził znany z Radia Afera Kuba Antkowiak. Było niezwykle interesująco, nie tylko dlatego, iż znów można było pogrzebać w zawiłościach terminu post-rock.

Farby

Zespół Rosa Vertov z kolei sam podsuwa takie określenia jak dreampop czy sadcore, wyręczając nieco krytyków, choć to oczywiście nie oddaje ani uroku, ani energii, która ujawnia się zwłaszcza na koncertach. Aczkolwiek uwielbiam przytulność Zinka, to zarazem chciałoby się ten band usłyszeć na jakimś większym nagłośnieniu (no i w ogóle, żeby ich piosenki normalnie leciały w radiu, to jest pop, na który zasługujemy). Z trzeciej strony, takie kameralne wydarzenia zawsze mają tę atmosferę, która jest tak przyjazna i wciągająca. To samo można powiedzieć o Farbach, gdzie byłem w maju kilka razy, na takich niewielkich, a przez to właśnie jakby silniej oddziałujących wydarzeniach. Akwizgram przedstawił coś, co zaczęło się jak mniej lub bardziej zwykły koncert muzyki elektronicznej, ale z czasem okazało się, iż idzie to w stronę nieortodoksyjnego słuchowiska, gdzie partie narracji są przeplatane muzyką.

fot. materiały organizatora

Historia robiła się coraz bardziej dramatyczna, choć zarazem przez swoją dziecięcość sugerowała, iż może nie jest jednak tak strasznie. Stonowana najpierw muzyka rozwijała skrzydła coraz szerzej i nie bała się mocnych gestów. Dwa dni później zagrało tam trio Bezkwit ciekawie łączące elektroniczne i akustyczne. Gitara zapewniała podstawę, elastyczną, na tym ślizgała się kieszonkowa trąbka, a lekko drapiące wtręty dorzucał podrasowany magnetofon.

Wszystko sobie płynęło, leniwie, wręcz idealnie na niedzielny wieczór. W kolejną niedzielę zagrali altowiolista Benedict Taylor i gitarzysta Paweł Doskocz. Duet, który zupełnie do mnie nie trafił, gdy występował w Dragonie, ale to może być wina w tej samej mierze moja, co okoliczności. Co innego w Farbach, gdzie byłem bardzo blisko nienagłośnionych muzyków i czułem, iż buduję tę sytuację na równi z nimi. Piękne muzykowanie, które ukazywało swe mistrzostwo, stroniąc od próżnej wirtuozerii, bo opanowanie improwizatorskiego fachu i instrumentów bez tego było oczywiste. Mniej zachwytu wzbudził we mnie występ Renaty Kazhan, która w toku koncertu swój frapujący wokal coraz bardziej usuwała w cień na rzecz dość schematycznych trip-hopowych i downtempowych konstrukcji. Nie trafił też do mnie koncert Wieży Rdzeń podczas Slamki, ale to kładę na karb innej wrażliwości poetyckiej.

Rusałka

Do rozczarowań zaliczam też wydarzenie plenerowe w ramach długofalowego projektu Baraku Kultury „Rusałka – jezioro, które łączy”, podczas którego Swarzędzka Orkiestra Dęta zagrała utwór Macieja Muraszko. Cieszyłem się na tę sytuację, nie tylko dlatego, iż sprzyjam idei całego przedsięwzięcia, przypominaniu historii tego miejsca, ale też miałem nadzieję na nietypowe przeżycie muzyczne. prawdopodobnie źle zinterpretowałem zapowiedź, bo kiedy przeczytałem o muzykach na rowerach wodnych, to byłem przekonany, iż będą się oni poruszać po jeziorze. Wyobrażałem sobie coś w duchu ekologii akustycznej R.M. Schafera i jego kompozycji przeznaczonych do wykonywania w okolicznościach przyrody. A tutaj mieliśmy coś zupełnie innego, przede wszystkim instrumenty były nagłośnione, więc jakości przestrzenne nie miały szansy się ujawnić. Zresztą nie o to najwyraźniej chodziło, bo kompozycja była dziarska, oparta na rytmie, czasem nawiązująca do muzyki żydowskiej – generalnie zrobiono to, co zostało założone.

fot. materiały organizatora

Żeby zakończyć rubrykę narzekania, muszę wspomnieć o występie sneaky jesus w Zamku. Nie słuchałem ich wcześniej, żeby mieć niespodziankę. No i w sumie miałem. Zwłaszcza jeżeli skonfrontuje się ich granie z deklaracjami o inspiracjach breakbeatem, hardcore punkiem, psychodelicznym rockiem i hip hopem, czy opisy posądzające ich o bunt „przeciwko konserwatywnemu podejściu do akademickiego jazzu”.

Ja usłyszałem fajne i luzackie, ale też grzeczne i zachowawcze muzykowanie, przez pracę gitary z perkusją kojarzące mi się z „Enoptronią” Maestro Trytonów. Zupełnie na miejscu wydało mi się też zadedykowanie jednego z utworów zmarłemu niedawno Janowi „Ptaszynowi” Wróblewskiemu i deklarację, iż gdyby nie on, to „nas by tu nie było”.

Wiosna

Poznańska Wiosna Muzyczna nie jest już w stanie mnie rozczarować, bo nauczyłem się niczego nie oczekiwać po tym festiwalu, który najwyraźniej sam siebie nie bierze na poważnie, czego najlepszym dowodem obecna identyfikacja wizualna, która sugeruje wydarzenie skierowane do dzieci i/lub targi ozdób wielkanocnych. Niemniej staram się wyłowić z programu coś, co dobrze rokuje i w tym roku padło na trzy koncerty, akurat jeden dziennie. Często zdarzało się tak, iż wydarzenie organizowane we współpracy z Austriackim Forum Kultury było najlepsze na festiwalu. Występ skrzypcowo-wiolonczelowego strings&noise stał na wysokim poziomie, program był dobrze skonstruowany, mówione utwory François Sarhana pozwalały zatęsknić za brzmieniem instrumentów i wprowadzały nieco rozluźnienia, „Letter Piece No. 7” Matthew Schlomowitza ciekawie skręcał ku teatrowi instrumentalnemu, a całość zwieńczył „Contre No. 1” Kuby Krzewińskiego. Utwór pełen napięcia, ale też intymny, co daje powalające połączenie. Szkoda tylko, iż w skupieniu przeszkadzały dźwięki dochodzące z sal ćwiczeniowych otaczających Aulę Stuligrosza, problem o wieloletniej już tradycji. Aulę ostatnio zmodernizowano, ale skupiono się na profesjonalnym oświetleniu, a nie na kwestiach akustycznych. Następnego dnia bardziej komfortowe warunki mieliśmy w Sali Błękitnej, występ fletowo-fortepianowego Neo foni duo formalnie był imprezą towarzyszącą festiwalowi (dziwny chwyt na tak małym wydarzeniu), ale w niczym mu to nie ujmowało. Zabrzmiały wyłącznie prawykonania młodych kompozytorek i kompozytorów, a program zdawał się być ułożony wedle myśli: im dalej – tym lepiej. Do tego stopnia, iż gdy kończył się szósty utwór, to niezbyt mogłem sobie przypomnieć trzy pierwsze.

fot. materiały organizatora

Zamykający całość „cathédrale électronique” Pawła Sieka przypadł mi do gustu dzięki niewymuszonej obecności elektroniki, nieoczywistej właśnie, bo manifestującej się dzięki tzw. EBowów czy smyczków elektronicznych, które dzięki polu elektromagnetycznemu wzbudzają drżenie strun. Używa się ich głównie do gry na gitarze, ale jak tu było słychać, zastosowane na fortepianie też dają fajne efekty. A oprócz tego instrumentu dostały interesujące rzeczy do zagrania.

Nieco rozczarował mnie „A” Natalii Kaszubskiej za sprawą trochę jednak anachronicznej elektroniki. Za to świetnie zadziałało live electronics w „Teeth crushed on concrete” Szymona Wieczorka. Na finał Wiosny wystąpił Sepia Ensemble, co staje się taką nową tradycją. Zespół zaproponował dwa prawykonania kompozytorów, o których nigdy nie słyszałem. „lost and found” Reinharda Kargera ciut przerażało, bo miało trwać 40 minut, sprawę trochę ratowało to, iż utwór podzielony był na wyraźnie odmienne części. W „The Other Wave” Lars Carlsson starał się chyba dorównać poprzednikowi i w 10 minut zmieścić tyle pomysłów, ile tamten rozłożył w dziele czterokrotnie dłuższym. Tak się złożyło, iż na koncert poszedłem bezpośrednio z Antypodów, inicjatywy poświęconej muzyce improwizowanej i eksperymentalnej, która od niedawna odbywa się w Kołorkingu Muzycznym. Jakoś nie udało mi się wcześniej o niej napisać, a dzieją się tam rzeczy ciekawe, tym razem Roman Bromboszcz przedstawił surową, w nieoczywisty sposób zrytmizowaną muzykę wywiedzioną z ludzkiego głosu, a Maciej Maciągowski i Michał Sember improwizowali odpowiednio na syntezatorze analogowym i gitarze elektrycznej. Oczywiście to jak porównywanie frytek i chleba czy warzyw i owoców, ale podczas występu Sepii przyszło mi do głowy hasło „pomysłoza”, czyli niefiltrowany nadmiar świetnych konceptów, które wszystkie muszą zostać użyte.

Pawilon

Wychodzę tutaj na fana konsekwencji i eksplorowania wąskiego obszaru, ale choćby to nie jest regułą obowiązującą wszem i wobec. Podczas drugiej odsłony Lunaji, organizowanych przez MAF w Pawilonie, wystąpił Ihor Cymbrows’kyj, postać cokolwiek kultowa, u nas znany dzięki albumowi dla Koka Records. Artysta nieco zapdejtował swoją twórczość, teraz charakterystycznemu wysokiemu głosowi i fortepianowi (w Pawilonie klawisz o szlachetnym brzmieniu) towarzyszą oszczędnie dozowane bity. Wszystko niby działa, ale po godzinie zorientowałem się, iż to w zasadzie jest wciąż ta sama piosenka, i jakoś czar prysł.

Pawilon, fot. M. Zakrzewski

Do Pawilonu wybrałem się jeszcze na koniec miesiąca, gdzie w ramach cyklu LAS występowali wrocławski kwartet Atol Atol Atol i trio z Leeds Nape Neck. Ten pierwszy już kiedyś tu opisywałem, wtedy rzucając porównaniami od Crass, przez Art Bears, po Liquid Liquid. Tak jak wtedy pojawiło się też skojarzenie z Klausem Mitffochem, tym razem zasłyszane w tłumie po koncercie. Niech tak będzie, może to wszystko prawda, co by świadczyło przecież tylko o różnorodności tej muzyki.

Dla mnie najważniejsze, iż pojawiły się nowe piosenki i wydają się przynajmniej tak samo fajne, jak te dotychczasowe. Słychać też, iż zespół działa na wysokich obrotach, jest wszak w trasie koncertowej i to ogranie procentowało. W podróż wybrali się razem z Nape Neck i z początku wydawało mi się, iż oba zespoły wręcz zbyt wiele łączy: post-punkowy punkt wyjścia, instrumentarium, połączenie kobiecych i męskich wokali. Na szczęście z czasem zaczęły wychodzić na jaw inne odcienie muzyki Anglików, przede wszystkim adekwatności zbliżające ich do noise rocka.

Idź do oryginalnego materiału