Prawda czasów, kłamstwo ekranu

filmweb.pl 4 dni temu
Zdjęcie: plakat


Dawno, dawno temu w odległej galaktyce Orson Welles zrealizował słuchowisko "Wojna światów" na podstawie książki H.G. Wellsa. Dwa renomowane, ale zakurzone i zapomniane dzieła popkultury. Później powstała klasyczna hollywoodzka produkcja z lat 50., w 2005 roku dostaliśmy staroszkolny spektakl science fiction od Stevena Spielberga, a kilka lat temu serial od stacji FOX. Dla Wellsa punktem odniesienia był cokolwiek niepokojowy brytyjski kolonializm, Welles diagnozował gęstniejące nastroje poprzedzające wybuch II Wojny Światowej, a Byron Haskin w 1953 roku odtwarzał globalne pobojowisko. Dla Spielberga świeże były wspomnienia zamachów na wieże World Trade Center i ciągle wtedy trwający zamach sprzymierzonych sił Zachodu na kraje Bliskiego Wschodu. Adaptacje "Wojny światów" zawsze były odpowiedzią na nasze jak najbardziej prawdziwe militarne konflikty.
Dla "Wojny światów" Richa Lee radiowa audycja reżysera "Obywatela Kane’a" jest prehistorią, niestrasznym dinozaurem, ale o dziwo, również najbliższym konceptualnym krewnym. U Wellesa narracyjnym silnikiem był fikcyjny reportaż, dziennikarskie relacje z niesamowitych wydarzeń i medialna wrzawa wokół ataku Marsjan na Ziemię. Lee idzie tym samym tropem, ale zgodnie z duchem czasów musi mieć inny rodzaj pośrednika – czyli media społecznościowe. Jeden nadawca/"opowiadacz" zastąpiony zostaje przez informacyjny szum, a czytelna struktura przez histeryczny wrzask z relacji i setek postów milionów użytkowników. Całkiem słuszne założenia i choćby interesujący punkt wyjściowy. Uczenie się od mistrzów to bez wątpienia adekwatna droga. Bywa jednak tak, iż to zderzenie ze ścianą, bolesna wywrotka na pysk. Rich Lee mógł to poczuć robiąc już pierwszy krok.

Wszystko obserwujemy z perspektywy pulpitu komputera Willa Radforda (Ice Cube), pracownika amerykańskiego Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Agent zajmuje się inwigilacją, śledzeniem i hakowaniem. Jednym kliknięciem zyskuje dostęp do nagrań z dronów, drugim – do kamer przemysłowych, trzecim przejrzy prywatną korespondencję na messengerze, a czwartym zajrzy czy w lodówce masz wystarczającą ilość jajek na jutrzejsze śniadanie. Mniejsza, iż obsługa tych programów wydaje się prostsza niż robienie zakupów przez aplikację Allegro. Z pomocą tych narzędzi Radford wypełnia nie tylko zawodowe obowiązki, ale też, w pozostałych otwartych okienkach, podgląda prywatne życie swoich dzieci: będącej w zaawansowanej ciąży córki, laborantki Faith (Iman Benson) i nastoletniego syna, rozleniwionego Davida (Henry Hunter Hall). Monitoruje też każdy krok zięcia, roztrzepanego kuriera Marka (Devon Bostick). Trudne rodzinne sprawy. Radford pewnie słyszał o idei "work-life balance" i jest w jakimś jego spektrum. Tym ekstremalnym, toksycznym i niebezpiecznym. Torpedującym oba obszary życia, nie tylko własnego.

"Wojna światów" mierzy się z problemem tożsamym dla całego współczesnego kina. Nowe technologie, metody komunikacji oraz telefonowa inwazja w pierwszej kolejności wywróciły do góry nogami społeczne relacje. W drugiej – są brutalnie niefotogeniczne, filmowo nieatrakcyjne, estetycznie odpychające. Kino nie lubi się z facebookowym interfejsem czy okienkiem WhatsAppa. Zawsze wywołują one wrażenie sztuczności, dystansu, umowności i paradoksalnego dyskomfortu (a to przecież nasza codzienność). Naprawdę drugorzędnymi usterkami w "Wojnie światów" są niedzisiejsze efekty specjalne czy niezdarne aktorstwo. Wyzwaniem nie jest bowiem "co?". Gdyby w dniu publikacji tej recenzji doszło do inwazji kosmitów, social media rozgrzałyby się do czerwoności, zgodnie z wizją Lee. Problemem dla kina jest "jak?". Jak tę wrzawę z cyfrowej chmury przełożyć w medium kina?

W filmie Richa Lee całą opowieść śledzimy z pulpitów komputerów i telefonów. Reżyser kumuluje połączenia na Zoomie z powiadomieniami o przychodzących wiadomościach, atakuje nagraniami i zdjęciami z każdego zakątka świata. Rodzinne bezpieczeństwo kuriozalnie splata z międzynarodowym wojskowym sojuszem wobec kosmicznego zagrożenia. Na łączach są NASA, prezydent USA, Pentagon, CIA, FBI, w międzyczasie toczy się pościg za groźnym hakerem i światowa zagłada. Absurdalne natężenie zdarzeń jak z "Nagiej broni". Lee zamiast podnosić stawkę i dramaturgię, zbliża się do niezamierzonej autoparodii. Intencją twórców był realizm, ale z każdego kadru wylewa się fałsz i inscenizacja. "Wojna światów" to niewątpliwie interesujący przypadek. Film Lee chwyta prawdę czasów. Nie ma w nim jednak prawdy ekranu.
Idź do oryginalnego materiału