Chyba iż na polskim rynku muzycznym pojawi się ktoś taki jak Alejandra „Arca” Ghersi Rodríguez, czyli osoba niebinarna zajmująca się awangardowymi dźwiękami. A później raper transseksualny czy homoseksualny i artyści z regionalnym kolorytem: Ślązak i Góral. Albo rapująca po polsku osoba z Ukrainy. Dobry rynkowy start da jej doświadczenie zdobyte w głównym nurcie własnej ojczyzny.
I tak się dzieje – Białorusin Maks Korż wyprzedał polski PGE Narodowy w zaledwie pięć dni.
Początek kariery niespełna 37-letniego artysty z Łunińca, nieco ponad 20-tysięcznego miasta w obwodzie brzeskim, obfitował w wydarzenia niczym wyjęte z vademecum dawnego rapera. Kandydat na artystę rzucił szkołę i się zapożyczył, by spełniać marzenia. Najpierw posługiwał się prostymi rymami i równie nieskomplikowanymi muzycznie formami, a szersza publiczność poznała go dzięki debiutanckiemu albumowi „Żywotnyj mir” z 2012 r. Z upływem lat pokazał swój pomysł na nowoczesny, chwytający za wschodnie serca szanson. Zbliżył się stylistycznie do lokalnej muzyki popularnej, notując – w światowym obiegu występuje jak Max Korzh – miliony odsłuchów w serwisach streamingowych.
Czytaj też: Quo vadis, Quebonafide?