Zanim zajmę się lutowymi koncertami, pozwolę sobie cofnąć się jeszcze do stycznia, bo w jego końcówce miały miejsce dwa interesujące wydarzenia. W Bibliotece Raczyńskich odbyło się spotkanie poświęcone książce „Sztuka wymaga czułości”, czyli wywiadowi rzece, jaki z Maciejem Rychłym przeprowadził Tomasz Janas. Rozmowę poprowadził Mateusz Dobrowolski, a poprzedził ją krótki występ Macieja Rychłego i jego syna Mateusza. Maciej Rychły ma niewątpliwie dryg do snucia opowieści, więc spotkanie było niezwykle interesujące. Następnego dnia w klubie Pies Andaluzyjski wystąpił zespół Dynasonic, który miałem już okazję widzieć kilkukrotnie, ale z przyjemnością posłuchałem ich ponownie, tym bardziej, iż do składu dołączył znany z Lotto i Kristen gitarzysta Łukasz Rychlicki. Były więc utwory stare podane na nowy sposób, jak i zupełnie świeże, kwartet bawił się swoją muzyką; tak jak kiedyś kojarzyli mi się z This Heat, tak teraz bardziej z Bauhausem, co jest oczywiście komplementem.
Na inaugurację lutego wybrałem się do klubu Pod Minogą, gdzie w niedzielny wieczór wystąpili Extensa, Weedcraft i Toń. Ja najbardziej czekałem na tych pierwszych i nie zawiodłem się. Na płycie słychać pewne minimalne odwołania do estetyki prog-rockowej, na koncercie tego nie było. Zresztą wydaje się, iż był to zupełnie nowy materiał, który trudno przyporządkować gatunkowo, ale na szczęście mamy tę pojemną szufladkę z napisem post-hardcore. Podoba mi się, iż jest to muzyka instrumentalna, bo wokale nie odciągają uwagi do materii dźwiękowej, nie konkurują z nią. Podczas koncertu pomiędzy utworami znajdowały się wstawki mówione, zaczerpnięte z jakichś starych nagrań, początkowo trochę mnie to wybijało ze skupienia, ale z czasem doceniłem pomysł, zwłaszcza iż nie były one nachalne.

fot. materiały organizatora
Jako drugi wystąpił Weedcraft, którego nagrania pobrzmiewały stonerowo, ale znowuż: na koncercie tego nie było, za to był hard rock może z odrobiną psychodelii. Nie moja bajka, ale doceniam zaangażowanie i profesjonalizm wykonania. Te wartości były też prawdopodobnie obecne w koncercie Toni, ale mi niestety nie trafili do przekonania. Miałem dwa skojarzenia, oba nie najlepsze: grunge i Closterkeller (co ciekawe, to drugie potwierdziła koleżanka kolegi).
Nawet próba skupienia uwagi na tekstach była skazana na porażkę, bo nie dało się ich prawie w ogóle zrozumieć, a to co się dało („bezkształtny cień”), nie napawało optymizmem. Drażniła mnie też performatywna obecność wokalistki, która była jakąś opętaną pogodynką dla muzyki i starała się gestami ją ilustrować.
Potem był długi post koncertowy, aż do piętnastego dnia miesiąca, kiedy to w Kołorkingu Muzycznym + Domu Słuchowisk wystąpiło Satori duo, czyli Michał Giżycki (klarnet basowy) i Piotr Dąbrowski (instrumenty perkusyjne). Panowie sprytnie wymyślili, iż koncert odbędzie się w całkowitej ciemności – pomysł może i prosty, ale jakże skuteczny, umożliwiający skupienie się na dźwięku właśnie. Co prawda początkowo miałem jakieś atawistyczne odruchy, kiedy słysząc niektóre odgłosy perkusyjne, obawiałem się, iż zaraz coś we mnie uderzy, ale z czasem się to złagodziło. Występ był przykładem nieokiełznanej wyobraźni i kreatywności, może jedynie miałbym drobną uwagę, bo wydawało mi się, iż Dąbrowski nieco momentami dominował i nie zostawiał Giżyckiemu możliwości do cichej gry, których ten wyraźnie szukał.
W kolejnym tygodniu rozpocząłem maraton koncertowy z Akademią Muzyczną. W sobotę niestety nakładały się dwa wydarzenia, choć pierwotnie były ułożone tak, żeby się nie nakładać. Byłem więc tylko na pierwszej połowie koncertu perkusyjnego, z którego najbardziej w pamięć zapadły mi „Shapes” Emila Kuyumcuyana i „Restless” Richa O’Meary. Potem poszedłem na kolejny koncert z cyklu NON MOLTO, gdzie tym razem wystąpił Wojciech Kaszuba. Było tutaj sporo elektroniki, jednak dla mnie najbardziej spełnionym utworem był całkiem w tym towarzystwie tradycyjny „Jenes” Artura Kroschla, bardzo elegancki, nieco Feldmanowski. Zwykle te koncerty, zgodnie z nazwą, nie przytłaczają ilością muzyki, ale tym razem niestety kompozycji było po prostu za dużo, na czym stracił na pewno choćby wykonywany jako ostatni właśnie utwór Kaszuby.

fot. archiwum redakcji
W mury uczelni wróciłem już w poniedziałek na koncert Smyczki w Akademii, gdzie w zasadzie wszystko mi się podobało. Zaczęło się od „Sonaty-Fantazji g-moll” op. 106 Philippa Scharwenki, kompozytora, o którym może czasem się słyszy, ale rzadko się go faktycznie słucha – a szkoda! W wykonaniu altowiolistki Kornelii Kloczkowskiej i pianisty Piotra Niewiedziała wypadło to naprawdę świetnie.
Potem Gaja Wilewska porwała się na popisowy „Kaprys” op. 1 nr 24 Nicolo Paganiniego i wyszła z tej próby zwycięsko, a jeszcze dorzuciła pełną skupienia „Ciacconę” Beli Bartóka. „Sonata” op. 82 Paula Juona była dla mnie najsłabszym ogniwem programu, ale to nie wina wykonawców, tylko samego, dość zachowawczego utworu. Wieczór dopełniły „Sonata Es-dur” op. 120 nr 2 Johannesa Brahmsa i „Koncert D-dur” op. 6 nr 1 Paganiniego, oba wykonane z pasją i znawstwem. Następnego dnia udało mi się być na części koncertu Laureaci konkursów muzycznych, gdzie mieliśmy prawdziwą panoramę talentów: od Maurice’a Duruflégo granego przez organistę Jakuba Monetę, przez Chopina w wykonaniu Karoliny Marciniak i arie z oper: „Adriana Lecouvreur” Francesco Cilei w interpretacji Sary Allouche, „Cyrulik sewilski” Gioacchino Rossiniego w wykonaniu Filipa Rutkowskiego, „Don Giovanni” Wolfganga Amadeusa Mozarta w wykonaniu Wiktorii Nowak i Wojciecha Kowalskiego. A po przerwie rzecz nietypowa, kompozycja na orkiestrę akordeonową – „Parnassus” Leonarda Rizzo, zachwycająca bogactwem kolorów i dramaturgicznie znakomicie zrobiona.

fot. materiały organizatora
Niestety musiałem uciekać z tego koncertu, bo chciałem w Zamku posłuchać Małych Instrumentów, których występ uświetniał galę Festiwalu kina bez barier. Wrocławski zespół przedstawił swój projekt Niewidzialne Instrumenty, który swoją genezę ma we współpracy z osobami niewidzącymi. Lider zespołu Paweł Romańczuk poprosił je o wymyślenie swoich własnych instrumentów, które mógłby następnie zbudować.
Tak powstał np. instrument zainspirowany krajalnicą do jajek, sziszą, banjo poszerzone o możliwości perkusyjne czy taki używający wielkiej patelni do paelli jako podstawy. Zespołowi, jak zwykle zresztą, udało się stworzyć muzykę, która jest dowcipna i zabawna, nie będąc błahą czy jajcarską, w której jest miejsce na wysmakowane poszukiwania brzmień, ale nic nie ujmują one chwytliwości.
Następnego dnia niestety nie mogłem się udać na koncert, więc ominęła mnie Środa organowa, ale na Czwartku z muzyką dawną już na szczęście byłem. Można ten koncert nazwać prezentacją kompozytorów mało i jeszcze mniej znanych, i do tych pierwszych zaliczyć należałoby Michaela Praetoriusa i Heinricha Ignaza Franza von Bibera a do drugich między innymi Jeana Baptiste Loeilleta de Ganta i Johanna Paula von Westhoffa. W zasadzie każdy utwór był na swój sposób interesujący, a ja na pewno zapamiętam graną na klawikordzie przez Monikę Woźniak „Suite a-moll Melpomene” Johanna Caspara Ferdinanda Fischera, w którym to sama głośność (a w zasadzie: cichość) instrumentu wymogła przestrojenie odbioru i zwracanie uwagi na każdy dźwięk. W zasadzie instrument ten ze względu na swoje intymne brzmienie wręcz nie przystawał do tej sytuacji koncertowej z podziałem na estradę i widownię. Pozostawało zamknąć oczy i dać się ponieść dźwiękowi.