Pogoda oceanu

magazynpismo.pl 1 tydzień temu

Tomasz Ulanowski:Pamiętasz, jak w 2009 roku żegnaliśmy się na „Oceanii”, statku badawczym Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk (PAN)? Po trzech tygodniach rejsu dopłynęliśmy do Longyearbyen na Svalbardzie. Wtedy uświadomiłaś mi, iż złapałem gorączkę polarną.

Ilona Goszczko: Tak, wyczytałam o tym w którymś z twoich tekstów.

Jak było z tobą?

Ilona Goszczko

(ur. 1978), doktorka oceanologii, pracuje w Zakładzie Dynamiki Morza Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk w Sopocie. Uczestniczka wielu rejsów badawczych do Arktyki.

Jako dziecko pasjonowałam się geografią fizyczną, pochłaniałam też książki o morskich wyprawach, samotnych żeglarkach i żeglarzach. Oko w oko z Arktyką spotkałam się jednak dopiero na studiach oceanograficznych w Gdańsku. Pisałam pracę magisterską o prądach oceanicznych w okolicy Svalbardu, archipelagu, którego największą wyspą jest Spitsbergen.

Specjalizowałam się już wtedy w fizyce morza. Na pierwszych latach oceanografii uczono nas podstaw fizyki, chemii, biologii i geologii morza. gwałtownie jednak zrozumiałam, iż zapach formaliny, w którym zakonserwowane były morskie organizmy, mi nie odpowiada, wahałam się jeszcze tylko między fizyką a geologią. Ostatecznie zwyciężyła jednak dynamika morza… Prawdopodobnie ostatnim impulsem, który zmotywował mnie, by zacząć to, czym zajmuję się do dziś, było wysłuchanie wystąpienia Waldka Walczowskiego, oceanografa z Instytutu Oceanologii.

Twojego późniejszego mentora i obecnego profesora PAN.

I to mnie skłoniło do tego, żeby odszukać ten nieznany mi wtedy instytut. Trochę mnie zaskoczyło, iż znajduje się w Sopocie, który wcześniej kojarzył mi się głównie z plażami i nocnym życiem. Życie akademickie, jak mi się wydawało, toczyło się przecież w Gdańsku i Gdyni. Okazało się, iż instytut jest rzeczywiście sto metrów od plaży oraz basenu, na którym pływałam w ramach studenckich zajęć wychowania fizycznego.

Urodziłaś się daleko od morza.

W Słupcy, miasteczku w Wielkopolsce. Już jako dwunastolatka chciałam zostać marynarzem, studiować w szkole morskiej. Złapałam żeglarskiego bakcyla na Jeziorze Słupeckim, najpierw na kajaku z żaglem, potem w harcerskiej drużynie wodnej. To był niezły poligon szlifowania łódek i manualnego szycia żagli. Nauczyłam się tam pływać wpław, zrobiłam też moje oba patenty żeglarskie. Pływaliśmy i ścigaliśmy się po Jeziorze Powidzkim, jeziorach mazurskich, Zalewie Zegrzyńskim, badaliśmy hydrografię Jeziora Charzykowskiego, szkoliliśmy przyszłych adeptów żeglarstwa. Po „naszym” jeziorze włóczyliśmy się od wiosny do jesieni na optymkach, figlach, omegach (regatowe mieczówki, które nieraz udało nam się wywrócić do góry dnem) i drewnianym, dwumasztowym trenerze. A zimą wyruszaliśmy na wyprawy po zamarzniętej tafli jeziora. Zamarzała każdej zimy. Szło się i szło. Albo jechało na łyżwach. Mikrowyprawy na pobliski „biegun”.

Byłam wtedy pewna, iż zostanę kapitanem i będę pływać po otwartym oceanie. W liceum wybrałam profil matematyczno-fizyczny, po szkole uczyłam się angielskiego – wszystko po to, by spełnić marzenia szczura lądowego, który już nauczył się pływać, ale nie poznał jeszcze smaku soli morskiej.

W sumie się spełniły.

Częściowo tak. Zderzenie z rzeczywistością przeżyłam, kiedy po maturze zaczęłam się starać o przyjęcie do Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni (obecnie Uniwersytet Morski). Była końcówka lat 90. i na nawigację przyjmowano głównie chłopców. Aby się ubiegać o indeks, musiałam zdobyć specjalne pozwolenie od ministra transportu i gospodarki morskiej.

Niestety, nie przeszłam badania lekarskiego, wtedy wada wzroku dyskwalifikowała. Oficer na mostku musiał mieć sokoli wzrok! Dzisiaj nie byłoby to żadną przeszkodą, dozwolone są szkła kontaktowe. Było to dość przygnębiające doświadczenie. Żegnając się z Wyższą Szkołą Morską i mijając „Dar Młodzieży” zacumowany przy skwerze Kościuszki, uroniłam łezkę. Już niemal widziałam siebie wspinającą się po tych rejach, a tu klops… I tak trafiłam na oceanografię, choć nie dawała ona szans na papiery oficerskie.

Potem, kiedy już przyjechałam studiować nad morze, moi znajomi z Kaszub często mnie poprawiali: „Jakie morze? To zaledwie zatoka”. A dla mnie przyjazd do Trójmiasta był początkiem wyprawy na koniec świata.

Od dziecka fascynowały mnie również opisy rejonów polarnych. Chyba zawsze wolałam, żeby było zimno niż gorąco.

Co pamiętasz z czasów studenckich?

Od drugiego roku studiów wolny czas spędzałam coraz bliżej wody. W Kole Oceanografów chcieliśmy przywrócić do życia kultową dla wcześniejszych roczników studentów oceanografii łódź motorowo-żaglową „Kurka Wodna”, udało się nam choćby sprowadzić ją z Helu do Górek Zachodnich i popłynąć w jeden, bardzo krótki rejs badawczy. Jednak jej stan nie pozwolił na dalsze użytkowanie – silnik wymagał zbyt kosztownego remontu. Rozpoczęłam też wtedy przygodę z nurkowaniem w równie kultowym Klubie Działalności Podwodnej „Skalar” przy Politechnice Gdańskiej. I byłam zdeterminowana, by znaleźć na morzu własny namiar – cel, na który się płynie.

I rzeczywiście, okazało się, iż naukowcy z Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie pływają w rejsy badawcze. I to nie tylko po Bałtyku, ale choćby po otwartym oceanie. choćby w Arktyce! Mało tego, w te rejsy wypływają jachtem. Bo „Oceania”, choć jest statkiem badawczym, to jest zarejestrowana jako jacht. [Kiedy ją budowano w pierwszej połowie lat 80. ubiegłego wieku, Instytutowi Oceanologii szefowali fizycy morza. Chcieli mieć statek badawczy, na którym będą mogli pracować w ciszy, na przykład prowadząc badania akustyczne. Zaklinali się, iż na jego pokładzie nigdy nie będą prowadzone badania biologiczne. Nie mieli racji, ale „Oceania” do dziś ma żagle. Sporadycznie są choćby podnoszone – przyp. red.]. Dwadzieścia lat temu „Oceania” miała inny typ ożaglowania i rzeczywiście czasem pływała na żaglach w dłuższych transferach. Cisza i brak zapachu mazutu… Oszczędzaliśmy paliwo – w tej chwili uznano by to za bardzo ekologiczne podejście. Na pierwszym rejsie na Spitsbergen wdrapałam się z kolegą na górną reję, można więc uznać, iż reje mam odhaczone.

Newsletter

Aktualności „Pisma”

W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.

Zapisz się

Ale zanim zaczęłaś pływać na „Oceanii”, musiałaś napisać magisterkę?

Napisałam ją u profesora Jana Piechury, kierownika Zakładu Dynamiki Morza w sopockim Instytucie. Wyglądało to tak, iż przychodziłam do instytutu, siadałam przed komputerem, wczytywałam z trzyipółcalowych dyskietek programy DOS oraz dane pomiarowe z wielu poprzednich lat i analizowałam je. To były punktowe pomiary zasolenia, temperatury i głębokości (czyli STD, od angielskich słówsalinity,temperature,depth) wykonane na setkach stacji oceanicznych oraz pomiary ciągłe prądów morskich pozyskane podczas ruchu statku dzięki prądomierza akustycznego z rejonu zachodniego Spitsbergenu. Moim zadaniem było porównanie prędkości prądów geostroficznych obliczonych z danych STD z wartościami zmierzonymi bezpośrednio. Prace te potwierdziły, iż w Prądzie Zachodniospitsbergeńskim nie bez znaczenia jest składowa barotropowa (zależna od poziomego rozkładu ciśnienia, powoduje prędkości stałe od powierzchni wody do dna morza, czego przyczyną mogą być na przykład pływy), a nie tylko baroklinowa (zależna od poziomego rozkładu gęstości wody, powoduje większe prędkości na powierzchni, malejące z głębokością, czego przyczyną mogą być na przykład sąsiadujące ze sobą różne masy wodne rozdzielone silnym frontem).

Po obronie pracy magisterskiej zostałam w Instytucie na dłużej, zbierałam i analizowałam dane w kilku międzynarodowych projektach dotyczących obserwacji mórz nordyckich – przedsionka dalekiej i zlodzonej Arktyki.

Nie nudziło cię to?

Nie, raczej nie. Sam komputer mnie fascynował. Wychowałam się bez niego. Jak większość moich rówieśników byłam dzieckiem analogowym, dopiero na studiach otrzymałam solidną dawkę zajęć z programowania i użytkowania różnych narzędzi do analizy danych geofizycznych.

W 2001 roku popłynęłam w pierwszy arktyczny rejs „Oceanią”. Wypłynęłam razem z marynarzami i częścią ekipy naukowej z Gdańska, bo studentom nie przysługiwało wtedy prawo lotu do północnej Norwegii czy na Svalbard. Zdaje się, iż hartowano nas przed pomiarami. Byłam na morzu przez prawie trzy miesiące – od czerwca do końca sierpnia.

Do dziś w sumie odbyłam takich rejsów bądź trochę krótszych ponad dwadzieścia, jeżeli liczyć też te bałtyckie. Z tego pierwszego oprócz długich, męczących wacht na początku, zanurzenia maski w chłodnej, fiordowej wodzie (w międzyczasie zdobyłam dwie gwiazdki CMAS [Światowej Konfederacji Sportów Podwodnych – przyp. red.] w płetwonurkowaniu, ukończyłam też kurs nurkowania podlodowego – mogłam już nurkować do 20–30 metrów z partnerem z takimi samymi lub większymi uprawnieniami), zapachu i widoku tundry, lodowców, moren i pierwszego odległego widoku niedźwiedzi polarnych, pamiętam też, iż karmiłam ryby i ptaki… tofu.

Jak to?

Jestem wegetarianką, więc wszyscy się bardzo martwili, co będę jadła (szczególnie iż na morzu choruję). Zapakowano więc dla mnie wiele porcji tofu i kotletów sojowych. Oczywiście, nie byłam w stanie tego przejeść. Termin ważności się skończył, a mnie było trochę wstyd, iż wszyscy tak się dla mnie starali, a ja tego nie zjadłam. Kiedy więc wpłynęliśmy z powrotem na Bałtyk, pod osłoną nocy zaczęłam karmić ptaki i ryby tofu (śmiech). Chyba po tym rejsie zorientowałam się, iż będę wracać do Arktyki.

Byłaś wtedy jedyną kobietą na „Oceanii”?

Nie! Dziewczyny pływały już od dawna, prowadziły rejsy bałtyckie, etapy fiordowe, a kierowniczką tamtego rejsu była Agnieszka Beszczyńska-Möller, moja obecna szefowa. Kobiece przyczółki zostały więc w Instytucie Oceanologii PAN zdobyte znacznie wcześniej niż we flocie handlowej. Wciąż pływało mniej kobiet niż mężczyzn, ale miałam już wtedy wiele koleżanek – oceanografek, szczególnie z dziedziny biologii czy chemii morza, gdzie było ich wówczas więcej. Dziś w naszej grupie mamy większość dziewczyn, taka aberracja…

Udzielały ci jakichś rad?

Koleżanka z koi pode mną była kilka starsza ode mnie, więc nie sypała złotymi radami, starała się mi za to pomóc w pierwszych dniach, gdy najbardziej męczyła mnie choroba morska. Podczas mojego pierwszego rejsu pod pokładem sporo grano w brydża. Ja nie byłam i nie jestem brydżystką i moi partnerzy irytowali się, iż wszystko psuję. Brydż na sfalowanym morzu jakoś mnie nie urzekł… Rejs to dużo wolnego czasu, z którym trzeba coś zrobić. Rytm dnia wyznaczają oczywiście posiłki i wachty badawcze.

Jak wygląda praca podczas wacht?

Czas na statku podzielony jest na odcinki, praca przez cztery godziny i osiem godzin odpoczynku, znów praca, a następnie odpoczynek. I tak w kółko przez wiele tygodni, także w dzień polarny, gdy słońce nie zachodzi. Oczywiście, do tego dochodzą krótsze i dłuższe transfery, kiedy musimy dotrzeć do rejonu badań, a także okresy paskudnej pogody, gdy nie da się robić nic i trzeba czekać, aż sztorm minie.

Czas na statku podzielony jest na odcinki, praca przez cztery godziny i osiem godzin odpoczynku, znów praca, a następnie odpoczynek. I tak w kółko przez wiele tygodni, także w dzień polarny, gdy słońce nie zachodzi.

Podczas wacht wykonuje się badania na stacjach oceanograficznych, które powtarza się co roku, by uzyskać obraz zmian międzyletnich i tych długookresowych, czyli klimatu oceanu. Każde zanurzenie sondy do wody to duża dawka informacji, także o procesach zachodzących w mniejszej skali, choćby rzędu centymetrów. Oprócz badań procesów fizycznych realizowane są pomiary biologiczne, chemiczne, geologiczne, atmosferyczne. Obserwuje się pogodę, sfalowanie, pianę, ssaki i ptaki morskie. Program rejsu naukowego jest tak zsynchronizowany, by udało się jak najlepiej wykorzystać cenny czas na morzu.

Poza wachtami i posiłkami wstępnie analizuje się uzyskane wyniki i przede wszystkim – zabija się czas. Ja w pierwsze rejsy zabierałam ze sobą całą biblioteczkę, nie było wtedy jeszcze laptopów i czytników e-booków. Nie było też dostępu do satelitarnego internetu, łączność GSM nie działa w dzikich rejonach. Jedyny kontakt ze stałym lądem odbywał się w okolicy portów. Mieliśmy za to nieformalny klub muzyczny, taneczny i filmowy.

OglądaliścieOtchłańJamesa Camerona?

Akurat nie. Z filmów, przez które zachłysnęłam się morzem jeszcze przed rejsami badawczymi, pamiętam dokumenty Jacques’a Cousteau. I jeszczeWiatrCarrolla Ballarda, romantyczną opowieść o wielkich regatach transoceanicznych, gdzie kobiety musiały walczyć o swoje miejsce. I rzecz jasnaWielki błękitLuca Bessona (wiele lat później miałam choćby okazję uczyć się od polskiej kadryfreedivingu, nurkowania na zatrzymanym oddechu) czy raczejWielką szarość, bo oglądaliśmy film w czarno-białym telewizorze.

No właśnie, …

Idź do oryginalnego materiału