Nikt nie spodziewał się Anny Seniuk. Spadła na widownię jak grom z jasnego nieba tylnymi drzwiami, z walizką, w prochowcu i przemyśleniami na temat podróży. Nim pojawiła się na dobre, rozmawiała z publicznością, o tym, iż w drodze należy mieć jak najmniej rzeczy i iż warto zabrać w nią przyjaciela. Pytała też jak wygląda, dziękowała za pomoc zdyszana, przysiadała na kolejnych „stacjach”, patrząc niektórym w oczy. Widzowie przystali na ten dialog rozbawieni, a był to dopiero początek ponad dwugodzinnej podróży – teatralnej, poetyckiej i ludzkiej, w którą zabrała ich wybitna aktorka.
Jeszcze kawał drogi
„Są ludzie, którzy chcieliby zabrać w podróż fotel bujany do hotelu, kanarka, album rodzinny i co jeszcze? Tacy ludzie są” – mówiła kierując się schodami w stronę sceny. Siadała wśród widzów. Pytała. Rozmawiała. Przypominała wierszyki, jak „Murzynek Bambo” (czy może lepiej Afroamerykanin?) i Elementarz Falskiego. A kiedy przysiadła na ławeczce zmęczona tą daleką podróżą, już na scenie, wyrecytowała fragmenty „Lokomotywy” i to wykonanie rozłożyło publiczność na łopatki.
„I po co tak podróżować z mozołem” – pytała? A po to, by nie zasiedzieć się w kapciach i nie pozostać nieogolonym. Pojechać. Zatrzymać się. Zobaczyć inne twarze. Posmakować innej kuchni. Albo użyć innego mikrofonu. Do głowy przyjdą wtedy inne myśli. Ale wszędzie, obowiązkowo, muszą być łóżko i stół, bo przecież człowiek, czy wychodzi z hotelu czy z domu – musi załatwić swoją SPRAWĘ. Musi poznać ułamki swej duszy. „Trzeba iść, choćby gdy bolą nogi i zmęczone stopy. Bo mamy swoją sprawę! I oczekiwać burzy i pożaru. Zawsze!” Zamiast się dziwić czy lamentować, gasić pożary.
W czasie tego monologu aktorka rozmawiała z publicznością. Zagadywała o mikroport. Przywitała się z fotoreporterem. „Wszystko widzę. Mam oczy na 360 stopni” – żartowała i miała! Takie to było mocne wejście. Ale idźmy dalej, bo jak mówiła Anna Seniuk, przed nami jeszcze kawał drogi.
A panu się wszystko udało?
„Księga ziół (i nie tylko…)” to drugi w życiu monodram aktorki, do którego napisała scenariusz, który wyreżyserowała i zagrała. Gra. Sceniczną opowieść o życiu, zdrowiu, miłości, duszy, sercu, filozofach, o moralności, o kąpieli, jelitach i o teatrze, który Epiktet widząc z pewnością nieudane przedstawienie Eurypidesa, uznał za zbędny dla ludzkości.
Oparła go na niewielkiej książeczce węgierskiego publicysty, filozofa i pisarza Sándora Máraia, w tłumaczeniu Feliksa Natza, w której dzieli się on własnymi przemyśleniami i doświadczeniem, bywa surowy, ale i omylny, jak krawiec, który na uwagę, iż źle skroił frak, odparł: „A panu się wszystko udało?”. Przecież jesteśmy ludźmi! Dlatego między innymi pozwoliła sobie na monodram, którego całe życie unikała, z obaw, iż nie podoła.
Sándor Márai nazwał zaś swój zbiór „zielnikiem życia”, który może być plastrem na zbolałe serce. Obok ziół mocnych i pięknych, są te pomniejsze – np. jabłka i marchewka, które wspomagają trawienie, z pozoru nieistotne – do czasu. I takie rady podaje Márai. Każdy w tym zielniku, jego i Anny Seniuk, mógł znaleźć dla siebie ulubione ziółko! „Ta książka jest taka, jak dawne zielniki, które prostymi przykładami pragnęły odpowiedzieć na pytanie, co trzeba robić, gdy kogoś boli serce albo gdy Bóg go opuścił”.
Dobre ziółko
Anna Seniuk rozpoczęła ją czytać od… miłości, a „Księga ziół” Máraiego stała się dla jej monodramu ramą, która trzymała w ryzach jej opowieść – także o scenicznej, filmowej i akademickiej pracy aktorki, o jej przyjaźniach z reżyserami, aktorami, np. z kolegą ze szkoły teatralnej, Janem Nowickim. O widowiskach, o „Pchle Szachrajce” i o Magdzie Seniuk (tak, tak! O Magdzie!), bo jak wiemy, ona sama tego nie wymyśliła, dał jej to Jerzy Gruza. O tym, iż „Czterdziestolatek” jest zapisem epoki, a Jagoda i Mareczek to także jej dzieci. O „Konopielce”, ks. Twardowskim, który głowił się, jak wyglądał w telewizji (jesteśmy ludźmi!). I wymieniając ten zbiór pracy, emocji, wątpliwości, różnic między młodością i dojrzałością, ludzi, przedstawień. I czego tam jeszcze nie było, brakuje słów i tchu. A ona? Zastanawia się do dziś, czy po 60 latach pracy w filmie, w teatrze, ze studentami aktorstwa, nie lepiej było zostać dentystką. Trudno choćby opisać ten wulkan przemyśleń, jej samej, poetów, autora „Księgi ziół”, którym wybuchła i rozlała się na publiczność jak lawa.
Anna Seniuk recytowała też wiersze Małgorzaty Hillar, Władysława Broniewskiego, Wisławy Szymborskiej, Anny Świrszczyńskiej, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Tadeusza Różewicza, Stanisława Balińskiego i Zbigniewa Herberta, mówiąc o nich czule, jak o gościach Salonu Poezji i Literatury, którzy zgodzili się przyjechać z nią do Konina. A poezja, jest przecież po to, by wyrazić słowami to, czego wyrazić się nie da, gdy zabraknie nam słów.
Za ten nieokiełznany występ Annie Seniuk dziękowała Lucyna Lenard-Woźniak, dyrektor Konińskiego Centrum Kultury, widzowie Salonu Poezji zaśpiewali jej „100 lat!”, a ona jeszcze długo rozmawiała z nimi w foyer, podpisując książkę „Nietypowa baba jestem”, wywiad rzekę, który napisały z córką, Magdaleną Małecką-Wippich. Aktorka dla wszystkich miała dobre słowo. Czytajcie: ziółko.
Źródło tekstu: KCK / Fot. Zdzisław Siwik
















