Wieczór panieński na Karaibach. Nocleg w ekskluzywnym kurorcie. Następnego dnia niewinna wycieczka łódką. Bezchmurne niebo, złocisty piasek, zniewalający błękit morza. Dla pięciu dziewczyn to czas, by ponownie się do siebie zbliżyć, by wyjaśnić urazy z przeszłości. Dla Meg (Hiftu Quasem) i Kayli (Natalie Mitson) to natomiast niezbyt komfortowe okoliczności, by zmierzyć się z ciągle niewyciszoną traumą po boleśnie zakończonym związku. Dla pływających w zatoce rekinów, nie przeżywających emocjonalnych rozterek, to z kolei niepowtarzalna okazja na błogą wyżerkę. Podano do stołu.
Dla debiutującej reżyserki Hayley Easton Street "Coś w wodzie" jest na pewno sporym inscenizacyjnym wyzwaniem i - przepraszam za czerstwy żart - rzuceniem się na głęboką wodę. Realizacyjne wyzwanie, ograniczony budżet determinujący większą pomysłowość na planie, konieczność kreatywnego budowania i utrzymywania napięcia oraz widmo "Szczęk", do których filmy z tego podgatunku zawsze będą porównywane. Street ze swoim projektem nie idzie w kierunku kina klasy B (a byłoby to niewątpliwie wygodne rozwiązanie), ale podchodzi do tematu bardzo poważnie. Relację Meg i Kayli warunkuje więc dyskomfort i nieprzepracowane rozstanie. Fabularnie jest to zaledwie psychologiczny szkic, ale pozostaje niebłahym problemem. Fizyczne zagrożenie ze strony rekinów ludojadów wprowadza z kolei uczucie bezradności, rozpaczy i strachu. Wszystko bez przymrużenia oka, bez humorystycznego efekciarstwa. Szkoda i nie szkoda.
Przez swój (relatywnie) krótki metraż, powierzchowność i strukturę "Coś w wodzie" może przypominać filmową miniaturę bądź techniczne ćwiczenie z kina grozy. Pierwsze pół godziny służy w mniejszym stopniu do zbudowania dramaturgii i relacji między dziewczynami. Jest przede wszystkim po to, by bohaterki nie były całkowicie anonimowe; by przyszłe ofiary nie były dla widzów obojętne. Częściowo się to udaje, ale nie ma gwarancji, iż zaraz po zakończonym seansie nie zapomnimy ich imion. To po prostu film o grupie przyjaciółek wystawionych na pastwę losu. Każda z nich ma takie same szanse, by trafić do przewodu pokarmowego ludojada lub cudem się uratować. I to całkiem przyjemna niewiedza.
"Coś w wodzie" na pewno ma jednak swoje atuty. choćby kropelka krwi w wodzie zwiastuje katastrofę. Płetwa rekina pojawia się i znika na horyzoncie w odpowiednich momentach. Twórcy wiedzą, iż sygnalizowania i sugerowanie niebezpieczeństwa jest często najskuteczniejszym straszakiem. Street potrafi również dać widzom nadzieję na szczęśliwe zakończenie, by potem brutalnie ją odebrać. Beznadziejna sytuacja przez chwilę potrafi być mniej beznadziejna, kiedy zaczyna padać deszcz, pozwalający na chwilę odetchnąć, zgasić pragnienie i ulżyć wycieńczonemu organizmowi. Kiedy indziej gdzieś w oddali migocze wystająca ledwo ponad taflę wody rafa koralowa. Chwila niepewnego schronienia, zanim przypływ odbierze resztkę złudzeń na wybawienie.
Gdzieś między ugryzioną nogą, wrzaskiem przerażenia i skazanym na porażkę survivalem "Coś w wodzie" opowiada o zachwianej przyjaźni, o niezniszczalnej ludzkiej bliskości, o poświęceniu i o dawaniu drugiej szansy. Było źle, pozostało gorzej, ale może uda się jeszcze cokolwiek uratować. Puenta filmu, nieco za wcześnie ucięta, nie pozwala jednak wybrzmieć wiodącej intencji "Coś w wodzie". Chodziło o coś więcej niż przetrwanie czy istotny był jedynie dreszczyk emocji i rzeź na otwartym morzu?
Dla debiutującej reżyserki Hayley Easton Street "Coś w wodzie" jest na pewno sporym inscenizacyjnym wyzwaniem i - przepraszam za czerstwy żart - rzuceniem się na głęboką wodę. Realizacyjne wyzwanie, ograniczony budżet determinujący większą pomysłowość na planie, konieczność kreatywnego budowania i utrzymywania napięcia oraz widmo "Szczęk", do których filmy z tego podgatunku zawsze będą porównywane. Street ze swoim projektem nie idzie w kierunku kina klasy B (a byłoby to niewątpliwie wygodne rozwiązanie), ale podchodzi do tematu bardzo poważnie. Relację Meg i Kayli warunkuje więc dyskomfort i nieprzepracowane rozstanie. Fabularnie jest to zaledwie psychologiczny szkic, ale pozostaje niebłahym problemem. Fizyczne zagrożenie ze strony rekinów ludojadów wprowadza z kolei uczucie bezradności, rozpaczy i strachu. Wszystko bez przymrużenia oka, bez humorystycznego efekciarstwa. Szkoda i nie szkoda.
Przez swój (relatywnie) krótki metraż, powierzchowność i strukturę "Coś w wodzie" może przypominać filmową miniaturę bądź techniczne ćwiczenie z kina grozy. Pierwsze pół godziny służy w mniejszym stopniu do zbudowania dramaturgii i relacji między dziewczynami. Jest przede wszystkim po to, by bohaterki nie były całkowicie anonimowe; by przyszłe ofiary nie były dla widzów obojętne. Częściowo się to udaje, ale nie ma gwarancji, iż zaraz po zakończonym seansie nie zapomnimy ich imion. To po prostu film o grupie przyjaciółek wystawionych na pastwę losu. Każda z nich ma takie same szanse, by trafić do przewodu pokarmowego ludojada lub cudem się uratować. I to całkiem przyjemna niewiedza.
"Coś w wodzie" na pewno ma jednak swoje atuty. choćby kropelka krwi w wodzie zwiastuje katastrofę. Płetwa rekina pojawia się i znika na horyzoncie w odpowiednich momentach. Twórcy wiedzą, iż sygnalizowania i sugerowanie niebezpieczeństwa jest często najskuteczniejszym straszakiem. Street potrafi również dać widzom nadzieję na szczęśliwe zakończenie, by potem brutalnie ją odebrać. Beznadziejna sytuacja przez chwilę potrafi być mniej beznadziejna, kiedy zaczyna padać deszcz, pozwalający na chwilę odetchnąć, zgasić pragnienie i ulżyć wycieńczonemu organizmowi. Kiedy indziej gdzieś w oddali migocze wystająca ledwo ponad taflę wody rafa koralowa. Chwila niepewnego schronienia, zanim przypływ odbierze resztkę złudzeń na wybawienie.
Gdzieś między ugryzioną nogą, wrzaskiem przerażenia i skazanym na porażkę survivalem "Coś w wodzie" opowiada o zachwianej przyjaźni, o niezniszczalnej ludzkiej bliskości, o poświęceniu i o dawaniu drugiej szansy. Było źle, pozostało gorzej, ale może uda się jeszcze cokolwiek uratować. Puenta filmu, nieco za wcześnie ucięta, nie pozwala jednak wybrzmieć wiodącej intencji "Coś w wodzie". Chodziło o coś więcej niż przetrwanie czy istotny był jedynie dreszczyk emocji i rzeź na otwartym morzu?