A później to już jakoś poszło. W końcu, nie budziłem się sam – wstawałem z kurami, a szczerze mówiąc: koguty były pierwsze.
Bez balu, za to z kopciuszkiem
Spojrzałem na wschód, ale i tam było jeszcze ciemnawo. Na tyle, iż wciąż widoczne były pojedyncze gwiazdy. W dalszym ciągu przebywałem na wyjeździe na wsi. To właśnie jej – prowincji – wdzięki spowodowały, iż zdecydowałem się „zarwać noc”.
Około 4:40 meteor skreślił jasną smugę, spalając się w atmosferze północnego nieboskłonu. Rozdziawiłem buzię ze zdumienia, ale niezbyt szeroko, by jakiś cierpiący na bezsenność komar nie zechciał skorzystać z okazji i zawieruszyć się (niechcący oczywiście) w czeluściach mojego otworu gębowego, gdy byłem na wdechu.
Takiego śmiałka na szczęście nie uświadczyłem, ale inny próbował wlecieć przez otwarte okno do pomieszczenia, by tam, kosztem istot ciepłokrwistych, zasilić swe zimnokrwiste jestestwo. Gwałtownym ruchem wypędziłem niechcianego gościa, co – o dziwo! – przyjął do wiadomości.
Choć północ już dawno minęła, kolejnym budzącym się tego poranka był kopciuszek – ptak kopciuszek. Pantofelka zgubić nie mógł, ale z pewnym zdziwieniem dostrzegłem go maszerującego po ziemi, co nie zdarza mu się tak znowu często. Tyle iż było jeszcze niezbyt jasno, więc czy to był on? – pewności absolutnej nie mam.
Tryptyk poranny, widok na północ, fot. Dawid Tatarkiewicz
Ptasie głosy poranka w okolicach godziny piątej wzbogaciły synogarlice – wciąż całkiem aktywne wokalnie o tej porze dnia i roku. Również po piątej (5:18) usłyszałem radosne głosy jaskółek, witających dzień. Moglibyśmy się od nich uczyć wigoru i radosnego witania każdego dnia życia.
Ostro i przenikliwie, odezwał się dzięcioł zielony. Gdyby nie fakt, iż trwało to krótko, mógłby zostać uznany za idealny budzik. À propos: kilka dni temu, na osiedlu, już będąc w mieście, usłyszałem budzik imitujący koguta, który to budzik dzwonił chyba przeszło minutę – przypuszczam więc, iż obudził wielu sąsiadów, ale właściciela nie od razu… Adaptacja do najbardziej wymyślnych dźwięków budzika – taaak, skąd my to znamy?
Nazwisko dla piekarza
O 5:23 zdałem sobie sprawę, iż słyszę już pierwsze wróble. Było na tyle jasno, iż dojrzałem przelatującą synogarlicę. Zauważyłem właśnie prawdopodobnie pierwszą osę, wylatującą z pobliskiego gniazda, ulokowanego gdzieś w dachu koło rynny. Owszem, za dnia raz po raz któraś wlatuje przez okno, ale z rzadka i ostrożnie wyganiana zwykle sama wylatuje na dwór. Okazało się więc, iż to sąsiedztwo nie było w tym przypadku groźne. O 5:21 zauważyłem pierwszą rowerzystkę (wcześniej o obecności naszego gatunku w środowisku świadczyły przejeżdżające z rzadka samochody). O 5:27 synogarlica przeleciała mi przed nosem (ze swoim łeee-łeee-łeee), a w tle inna emitowała swoje charakterystyczne hu-hu-hu, hu-hu-hu.
Tryptyk poranny, widok z okna – to jeszcze nie pan Buła…, fot. Dawid Tatarkiewicz
Ciekawostką tego poranka był samochód dostawczy. Trudno w to uwierzyć, ale nazwa na boku auta wyraźnie głosiła: „Piekarnia Zbigniew Buła”. Ciekawe, czy nazwisko zdeterminowało los pana Buły, czy raczej było wynikiem odwiecznej, pokoleniowej pasji i tradycji.
Niezależnie od tego, choćby na południowo-zachodnim niebie było już na tyle jasno, iż dostrzegłem tam dwa stada gołębi, prawdopodobnie hodowanych przez kogoś w okolicy. Około 5:30 już nie tylko słyszałem, ale i dojrzałem pierwsze tego dnia jaskółki, a samochody zaczęły jeździć całkiem często, jak na wiejskie warunki: dla niektórych nadszedł czas, by wyruszyć do pracy. W międzyczasie wyprosiłem kolejnego komara, któremu zdawało się, iż go zapraszam – nieporozumienia na tym tle zaczęły przybierać na sile!
Przeszedłem do przeciwległego okna, by stwierdzić, co słychać u słońca, a więc na wschodnim horyzoncie. Prawdopodobnie już wstało lub uczyni to lada moment. Nie widzę tu ani pół chmurki na niebie, powietrze jest w miarę rześkie, adekwatne dla sierpniowego poranka. Tym samym, na moich oczach, wstał kolejny dzień sierpniowej fali upałów – pamiętają je jeszcze Państwo? Oj tak, były całkiem konkretne, dały się zapamiętać.
Panowie śpią dłużej?
O 5:45 samica wilgi odezwała się gdzieś z łęgu. Było już całkiem jasno, w dodatku jasnym stało się – bez cienia wątpliwości – iż obudziły się już osy. Koguty wciąż piały, ale w ogólnej masie dźwięków były coraz słabiej słyszalne. Z każdą chwilą przybywało aktywnej ptasiej drobnicy. Sikora bogatka usiadła dwa metry ode mnie, na antenie, gdzie chciała rozprostować kości. Zamiast tego ujrzała moje oczy i nic nie pomogło, iż były zachwycone tak bliskim spotkaniem: bogatka natychmiast czmychnęła z krzykiem, kierując się do ogrodu po przeciwnej stronie ulicy.
Już tylko trzy minuty zostały do godziny szóstej i wtedy właśnie usłyszałem pierwszy raz tego poranka fletowy gwizd samca wilgi. Samczyk spał więc prawdopodobnie dłużej od samiczki, a w każdym razie jego wokal dał się słyszeć później. Tuż przed szóstą zameldowała się sójka i dawno już niewidziane przeze mnie pliszki siwe (jakoś nam się nie składało). Dwa ptaki tego gatunku urządziły sobie poranne gonito przy remizie strażackiej.
Powietrze pachnie dziś pięknie – to zresztą wiejska codzienność – minęła szósta, a ja zdałem sobie sprawę, iż na okolicznych budynkach objawiły się pierwsze, nieśmiałe, pasteloworumiane promienie słońca. Przywitała je radosnym, acz krótkim śpiewem makolągwa – piękny ptaszek wielkością zbliżony do wróbla, choć bardziej smukły.
No dobrze, dość już tego dobrego! – czas ruszyć w teren. Żurawie zdawały się wołać z oddali:
„Nochodźjuż!”
Tą frazą ogłosiły koniec mojego wystawania w oknie. Komary też muszą przecież coś jeść! Idę je więc dokarmić…