23 października, wtorek
Stoję przy ogromnym oknie panoramicznym w moim nowym mieszkaniu na dwudziestym drugim piętrze w Warszawie. Poniżej, jak rozgrzana lawa, rozciągają się światła wieczornych arterii miasta. Każdy samochód błyszczy jak koralik, każdy sygnalizator mieni się jak maleńki szmaragd lub rubin. Patrząc z tej wysokości, czuję się niczym drapieżny ptak, który w końcu odnalazł własny punkt podparcia.
Osiągnąłem wszystko, o czym marzyłem. W oddali zarysowuje się komin starego zakładu przemysłowego, którego kiedyś uratowałem przed bankructwem. Moje nazwisko zna się w kręgach biznesowych, budzi respekt i podziw. Mieszkanie, samochód, zegarek wart niejednego samochodu klasy premium wszystko leży na swoim miejscu. To, co kiedyś wyciskałem z worków na bazarze w latach dziewięćdziesiątych, stało się rzeczywistością.
Życie układa się jak dopracowany biznesplan, każdy ruch przynosi zysk. Jednak wieczorami coraz częściej podchodzę do okna i nie czuję triumfu, a dziwną ciszę, wielką i dźwięczną, jak w opustoszałym kościele.
Mój drugi telefon służbowy, na który dzwonią wyłącznie w sprawach zawodowych wibruje na szklanej konsoli. Patrzę na ekran. Nieznany numer. Zanim zdążyłem odebrać, ręka drgnęła, ale nie odrzuciłem połączenia. Może nowy klient? Zawsze muszę być pod ręką.
Halo? odezwałem się zmęczonym, acz profesjonalnym tonem.
Z drugiej strony rozległ się cichy, niepewny oddech, a potem kobiecy głos, którego nie słyszałem od ponad dwudziestu lat.
Jan? To ja, Halina. Twoja koleżanka z pierwszego roku matematyki.
Przyciśnięty czołem do chłodnego szkła, przypomniałem sobie Halinę szczuplej z warkoczami, siedzącą obok mnie na wykładach. Śmiała się z moich ambitnych planów, mówiąc, iż najważniejsze są nie wysokości, ale mocne korzenie. Wtedy tylko uśmiechałem się pobłażliwie. Korzenie? Kiedy trzeba wzbić się w niebo.
Halina, co słychać? wymusiłem.
Czekałem na prośbę o pieniądze, o pomoc, o nowe stanowisko. Tak zwykle kończą się rozmowy ze starymi znajomymi. Ale Halina powiedziała coś innego.
Dzwonię, bo przeglądałam rzeczy u mamy na wsi. Znalazłam twoje stare notatki i jedną książkę. Strugacki, Poniedziałek zaczyna się w sobotę. Pamiętasz, zgubiłeś ją na pierwszej sesji? Znajdę ją w sobie i nie oddałam. Przepraszam, nie miałam czasu.
Zamilkłem. Nie pamiętałem żadnego Poniedziałka. Myślałem o wykresach, kursach, kontraktach. ale z głębiny pamięci wyłoniło się wspomnienie tego szaleńczego, pełnego magii świata, który kiedyś chciałem stworzyć być wynalazcą, naukowcem, twórcą.
Myślisz, iż mogę ją zabrać? zapytałem, nie ukrywając, iż w sercu budzi się tęsknota za dziecięcą fascynacją.
Halina westchnęła.
Sprzedaję mamową chatę w Starych Błotach. Może pamiętasz te pola, ognisko, twoją młodzieńczą nadzieję?
Wspomnienia przywołały mnie do lat, gdy w prostych koszulek i wśród przyjaciół debatowaliśmy o przyszłości ludzkości. Zgodziłem się i poprosiłem o adres.
Dobra, podaj mi numer, przyjadę.
Wsiadłem w mojego SUV-a i ruszyłem po wyboistych wiejskich drogach, czując, iż cofa się nie w przestrzeni, a w czasie. Dacha przywitała mnie tak, jak ją pamiętałem, choć płot był połamany, a połowa pola zarośnięta trawą. Halina wyszła na werandę w prostym lnianym sukience, niezmieniona, bez makijażu, z spojrzeniem pełnym mądrości.
Wchodź, herbata już gotowa rzekła, otwierając drzwi starego, ale wciąż działającego pieca.
Siedzieliśmy przy kuchennym stole z wypasionym samowarem, a ona opowiadała o życiu jako skromnej księgowej w pobliskim zakładzie, o córce, wnuku, o mężu zmarłym w wypadku. Wieżowce i giełdowe notowania wydawały się jej z innej planety.
Podniosła zużytą książkę w kartonowej okładce i podała mi ją. Strony były żółte, a na marginesach znajdowały się moje dawne, młodzieńcze zapiski. Serce zabiło mi mocniej; jakby ktoś dotknął struny, której nie słyszałem latami.
Dziękuję, iż ją zachowałaś wyszeptałem.
Co zrobić? wzruszyła ramiona. Wszystko to niepotrzebne, ale nie mogę wyrzucić.
Czy nie wydaje ci się, iż to bez sensu? zapytał mnie nagle, nieco surowo, choć sam nie rozumiałam, skąd te słowa. Życie twoje jest ciche, niewidoczne. Nie żałujesz?
Halina spojrzała na mnie z lekką smutkiem, nie z oskarżeniem, a z zrozumieniem.
Skala jest różna, Jan. Spójrz pokazała na okno. Na podwórzu stała stara rozłożysta jabłoń, posadzona przez jej dziadka. Obok mały stodołek, w którym kiedyś bawiła się córka, a dziś tam biega wnuk. Dla niej to cały świat. Nie żałuję, po prostu żyję.
Patrzyłem na te proste rzeczy i nagle uświadomiłem sobie, iż w całym tym blasku wieżowców nie miałem własnego drzewa, niczego, co przechowywałoby ciepło moich dłoni i pamięć dla przyszłych pokoleń. Zbudowałem szczyty, ale nie miałem korzeni.
Pożegnałem się. Miałem istotną kolację z inwestorami, ale zamiast wsiąść do samochodu, odłożyłem klucze, wziąłem ze sobą książkę Strugackich i ruszyłem w miasto, gdzie światła tak jak przed chwilą migotały, ale już nie czułem się jak drapieżny ptak. Czułem się zagubionym wędrowcem, który błądził całe życie.
Nie pojechałem na kolację. Anulowałem spotkanie coś w sobie się zmieniło. Wróciłem do swojego apartamentu, podszedłem do okna na dwudziestym drugim piętrze i patrzyłem na tętniącą życie ulicę, obcą i nieznaną. Otworzyłem książkę na przypadkowej stronie i przeczytałem: Szczęście dla wszystkich, darmowe, i niech nikt nie odejdzie z żalem! Stałem tak aż do nocy, obserwując gasnące światła miasta, i po raz pierwszy po latach zapragnąłem nie wznieść się wyżej, a znaleźć jedną, jedyną ziemską plamę, w której mógłbym posadzić drzewo moje własne.
Rano obudziłem się z wrażeniem, iż coś w mnie pękło na dobre. Obróciłem się po sterylnie białym mieszkaniu, pełnym minimalistycznych mebli i drogich obrazów. To miejsce nie było domem, ale przystankiem między podróżami.
Złapałem telefon, prawie nacisnąłem przycisk sekretarki, ale zamiast tego wybrałem numer Haliny.
Halo, Halina? To znów ja, Jan przerwałem, szukając słów. Czy mogę jeszcze raz wpaść? Mam pytanie.
W jej głosie zabrzmiało lekkie zdziwienie, ale zgodziła się.
Dwie godziny później znów jedźmy po brukowanych drogach, tym razem wolniej, wpatrując się w znane i zapomniane krajobrazy. Halina czekała na werandzie, uśmiechając się cicho.
Myślałam, iż już jesteś w mieście powiedziała. Masz przecie wciąż sprawy.
Sprawy poczekają odparłem i, nie dając jej się zaskoczyć, dopytałem: Sprzedajesz chatę? Za ile?
Podana cena była dla mnie żartem; drobna kwota w złotówkach.
Kupię odrzekłem od razu. Ale z jednym warunkiem.
Halina spojrzała na mnie z rosnącym zdziwieniem.
Zostaniesz tutaj gospodarzem, kierownikiem. Nie mogę być tu na stałe, ale chcę, by to miejsce żyło, by miało duszę, a ja mogłabym przyjeżdżać, kiedy tylko zechcę, by posadzić drzewo.
Mówiłem niepewnie, nie po fachowemu, ale Halina patrzyła, wyłapując w moich oczach mieszankę nieufności, zagubienia i nadziei.
Jan, czy ty wiesz, co robisz? westchnęła. Po co ci to zniszczone miejsce?
Mam wieżowce uśmiechnąłem się gorzko. Ale takiego miejsca nie mam. Nie kupuję chaty, Halina. Kupuję punkt wyjścia. Co odpowiesz?
Spojrzała na jabłoń, na ścieżkę prowadzącą do strumienia i po chwili powiedziała:
Dobrze. Ale musisz naprawdę przychodzić, sadzić drzewo i pamiętać, po co ci to wszystko.
Uścisnęliśmy ręce, bez prawników i dokumentów, i po raz pierwszy w życiu poczułem, iż zawieram najważniejsze porozumienie.
Wróciłem do miasta, do swojej szklanej wieży, dalej prowadzę negocjacje i podpisuję kolejne kontrakty, ale wieczorami przy oknie nie szukam już własnego wyższości. Zamykam oczy i przenoszę się tam, gdzie pachnie jabłonią i świeżo skoszoną trawą.
Czasem sięgam po zużytą Poniedziałek i czytam podkreślone linijki, kiedyś zapisane młodzieńczymi rękami, które wierzyły, iż można uczynić wszystkich szczęśliwymi za darmo. Dopiero teraz rozumiem, od czego trzeba zacząć.
Na początku traktowałem wypad na chatę jak inwestycję. Z notatnikiem w ręku notowałem, co trzeba naprawić, co odświeżyć. Halina nie przeszkadzała, gotowała konfitury, pielęgnowała ogród i od czasu do czasu, opierając się o drzwi, spoglądała na tego napiętego gościa w lśniących butach, które zbrukują się w błocie.
Pewnego deszczowego wieczoru, gdy udało mi się wyrwać z pracy, siedzieliśmy przy kuchennym stole, piliśmy herbatę z jej malinowym dżemem. Rozmowa nie chciała iść w kierunku interesów moje tematy blokowały się niewidzialną barierą.
Wtedy Halina, nie patrząc na mnie, zapytała:
Pamiętasz, jak debatowaliśmy u Profesora Słowika o Szekspira? Ty twierdziłeś, iż Hamlet to genialny prokrastynator, a ja, iż po prostu nieszczęśliwy chłopiec.
Spojrzałem na nią, jakby po raz pierwszy widząc nie księgową, a dziewczynę z płomiennymi oczami.
Pamiętam odparłem chrapliwie. przez cały czas uważam, iż miał rację.
A ja? uśmiechnęła się, a w jej oczach pojawiły się maleńkie zmarszczki szczęścia.
Uśmiechnąłem się do niej szczerze, po raz pierwszy od lat nie z własnym interesem w głowie, a czystą radością.
Z czasem przyjeżdżałem częściej, nie z tabletem w ręku, ale z książkami, które przynosiłem z miasta i układałem na półkach naprawionych przeze mnie. Rozmawialiśmy o wszystkim o przeczytanym, o przeżytym, o tym, co kiedyś wydawało się ważne, a teraz ma zupełnie inny wymiar.
Pewnego wieczoru zobaczyłem ją, jak czyta wnukowi Małego Księcia. Jej głos był cichy, kołyszący, pełen takiej delikatności, iż w moim sercu coś się zatrzasnęło. Stałem w drzwiach, nie oddychając, by nie zakłócić ten ulotny moment. Zrozumiałem, iż chcę słuchać jej głosu przez resztę życia.
Zacząłem pomagać jej w codziennych sprawach rąbać drewno, odkurzać zlew, podwiązywać pomidory. Jej spokojny, aprobujący wzrok sprawiał, iż czułem się nie porażką, ale odkrywcą nowej, prostszej sztuki życia.
Nadeszła pierwsza zima. Przyjechałem w noc sylwestrową. Chata tonęła w śniegu, z komina wiało dymem, pachniały igliwie i pieczone jabłka. Halina nakryła stół dla nas dwojga. Gdy patrzyłem na jej ręce, które zręcznie układały talerze, zrozumiałem, iż wreszcie jestem naprawdę w domu.
Zbliżyłem się od tyłu, objąłem ją za ramiona, przytuliłem się do jej włosów. Zamarła, potem rozluźniła się, kładąc swoją dłoń na mojej.
Zostań, wyszeptała, nie prosząc, a stwierdzając fakt.
Nigdzie nie wyjadę odpowiedziałem. To było najłatwiejsze i najprawdziwsze decyzje w moim życiu.
Rozmawialiśmy bez końca, nadrabiając stracone lata, dzieląc się lękami i nadziejami, odsłaniając stare rany. Całowałem jej ciepłe dłonie, a ona głaskała moje siwiejące skronie. To nie była iskra, ale spokojny płomień, który ma ogrzewać nas do końca.
Rano obudziłem się, gdy słońce rozświetliło okno. Halina spała obok, jej twarz wyrażała spokój. Wyszedłem na werandę, zimne powietrze szczypało w policzki, śnieg oślepiał. Patrzyłem na telefon dziesięć nieodebranych połączeń od partnerów. Wziąłem go do ręki, spojrzałem jeszcze chwilę i wyłączyłem.
Już nie byłem tym, który unosił się nad miastem. Stałem się tym, który w końcu pozwolił korzeniom sięgnąć ziemi. To była moja najważniejsza, największa wygrana.
