Kamil stał przy ogromnym panoramicznym oknie swojego nowego mieszkania na dwudziestym drugim piętrze w warszawskim biurowcu. Na dole, niczym rozgrzana lawa, płynęły światła wieczornych arterii miasta. Każdy samochód lśnił jak koralik, a każdy sygnalizator błyszczał jak maleńki rubin lub szmaragd. Patrząc z tej wysokości, miał wrażenie, iż szybuje nad miastem niczym drapieżny ptak, wreszcie odnajdując swoją przystań.
Udało mu się wszystko. W oddali, wśród dymu z komina starej huty, którą kiedyś uratował przed bankructwem, rozbrzmiewało jego imię w kręgach biznesowych. Ludzie go szanowali, bali się i podziwiali. Mieszkanie, samochód, zegarek wartiony jak samochód klasy premium wszystko było na swoim miejscu. Wszystko, o czym marzył, kiedy w latach dziewięćdziesiątych wałkował worki na targu.
Życie jawiło się jako dopracowany plan, idealny model biznesowy, w którym każdy ruch przynosił zysk. ale wieczorami coraz częściej podchodził do okna i nie czuł triumfu, a ciszę. Rozległą, dzwoniącą, jak w pustym kościele.
Jego telefon, drugi służbowy, który dzwonił jedynie w sprawach, wibrował na szklanej konsoli. Kamil spojrzał na ekran. Nieznany numer. Chciał odrzucić nachalne telemarketingi już go męczyły ale palec się zawahał. Może nowy klient? Zawsze był podłączony.
Halo? odparł swoim nieco zmęczonym, biznesowym tonem.
W słuchawce rozległ się cichy, niepewny wdech, a potem głos kobiecy, którego nie słyszał od ponad dwudziestu lat.
Kamil? To ja, Bogna. Twoja koleżanka z pierwszego roku studiów.
Uderzył czołem w chłodne szkło. Bogna drobna dziewczyna z warkoczami, która siedziała obok niego na wykładach z analizy matematycznej. Śmiała się z jego ambitnych planów i mawiała, iż najważniejsze są nie wysokość, ale mocne korzenie. Wtedy on jedynie wymownym uśmiechem ją ignorował. Jakie korzenie, gdy trzeba wznosić się w górę?
Bogna wyszeptał. Co cię tu sprowadza?
Czekał na prośbę o pieniądze, pomoc czy ofertę pracy tak zwykle przyciągały go stare znajomości. Ale Bogna powiedziała coś innego.
Dzwonię, bo przeglądałam rzeczy w domu mamy na wsi. Znaleźliśmy twoje stare notatki i jedną książkę Strugackich, Poniedziałek zaczyna się w sobotę. Zgubiłeś ją na pierwszej sesji. Zabrałam ją ze sobą i nie oddałam. Przepraszam, nie miałam czasu.
Kamil milczał. Nie pamiętał żadnego Poniedziałku. Myślał o wykresach, kursach i kontraktach. ale z najgłębszych zakamarków pamięci wypłynęło wspomnienie ekscytacji i szaleństwa, które wywoływała ta opowieść o zwykłych czarodziejach. Marzył kiedyś, by być takim naukowcem, wynalazcą, twórcą.
I pomyślałam, drgnął głos Bogny, może chcesz ją odebrać? Sprzedaję dom rodzinny, dlatego wszystko sprzątam. Może coś cię ciągnie?
Miałby odmówić, odrzucić tę starą gratę, ale zamiast tego zapytał:
Gdzie jest ta wsię?
W Starym Sączu, niedaleko. Byłeś u nas kiedyś.
Przypomniał sobie rzekę, zapach ogniska, Bognę w prostym lnianym stroju. Był wtedy młody, biedny, szczęśliwy, rozmawiając o przyszłości ludzkości i marząc o zmianie świata. I kilku kolegów z uczelni, którzy przyjeżdżali tam odpocząć.
Dobrze rzekł niespodziewanie dla siebie. Daj adres, przyjadę.
Jazda samochodem terenowym po wybojowych wiejskich drogach wydawała się podróżą nie w przestrzeni, a w czasie. Wspominał siebie, pachnącego tanim perfumem i młodzieńczym zapałem.
Dom na wsi wyglądał dokładnie tak, jak go pamiętał, tylko płot był pochyły, a połowa posesji przytłuszczona trawą. Bogna wyszła na werandę. kilka się zmieniła brak makijażu, prosta suknia, wnikliwe spojrzenie, mądrość i uśmiech, który znał już jego serce.
Wchodź powiedziała. Herbata już czeka.
Usiedli przy kuchennym stole z pradawnym samowarem, a ona opowiadała o swoim życiu. Pracuje jako księgowa w miejscowej fabryce, mieszka blisko domu, ma córkę, już wnuka. Mąż zmarł w wypadku wiele lat temu. Życie spokojne, skromne. Wieżowce i notowania giełdowe wydawały się jej z innej planety.
Podniosła do niego podniszczoną książkę w kartonowej okładce. Strony były pożółkłe, a na marginesach jego dawne, zapomniane młodzieńcze doodle. Poczuł delikatny ukłucie w sercu, jakby ktoś dotknął strunę, która milczała latami.
Dziękuję, iż ją zachowałaś wymamrotał.
Co mam zrobić? wzruszyła ramionami. Wszystko to niepotrzebne, a wyrzucić ręka nie chce. To chyba cała istota.
Nie wydaje ci się, iż wszystko jest na nic? zapytał nagle, z dziwną surowością. Przepraszam. Ale twoje życie ciche, niewidoczne. Brak wielkich zdarzeń, brak skali. Czy nie żałujesz?
Bogna spojrzała na niego, nie z pretensją, a z lekką smutkiem.
Skala ma różne odcienie, Kamilu. Popatrz poprowadziła go do okna. Na podwórzu rosła stara rozłożysta jabłoń, którą posadził jej dziadek. Obok stał szopy, które zbudował ojciec. Ich córka bawiła się pod jabłonią, a teraz wnuk tu biegnie. Dla mnie to cały świat. Nie żałuję. Po prostu żyłam i żyję.
Kamil patrzył na jabłoń, pochyły szop, prosty drewniany dom i poczuł ostry, nie do zniesienia myśl. Zbudował drapacze chmur, ale nie miał własnego drzewa, niczego, co przechowywałoby ciepło jego rąk, pamięć dla przyszłych pokoleń.
Osiągnął wszystkie szczyty, ale nie miał korzeni.
Pożegnał się. Ten wieczór miał istotną kolację z inwestorami. Wsiadł do samochodu, położył na fotelu przetartą książkę Strugackich i uruchomił silnik.
Światła wieczornego miasta mrugały przed nim, wabiły w górę. Nie czuł się już drapieżnym ptakiem, ale zagubionym wędrowcem, który całe życie szedł nie tam.
Nie pojechał na kolację, odwołał spotkanie coś w nim się zmieniło. Dojechał do swojego wieżowca, wszedł na dwudzieste drugie piętro, podszedł do okna. Na dole tętniło życie, obce, nieznane.
Wziął książkę, przejechał palcami po szorstkiej okładce. Otworzył losową stronę i przeczytał: Szczęście jest dla wszystkich, darmowe, i niech nikt nie odchodzi zraniony! Stał tak aż do nocy, patrząc, jak gasną światła w bezdusznym mieście, i po raz pierwszy po latach poczuł potrzebę nie wznieść się wyżej, a znaleźć jedyne miejsce na ziemi, gdzie mógłby posadzić drzewo. I niech to będzie jego drzewo.
Rano obudził się z poczuciem, iż coś się w nim złamało definitywnie i nieodwracalnie.
Obrócił się, rozejrzał po sterylnie białym, zaaranżowanym przez projektanta mieszkaniu. Minimalistyczne meble, kilka drogich obrazów, idealny porządek. To nie był dom, to była tylko przystawka między lotami. Wziął telefon, przez chwilę wstrzymał palec nad przyciskiem sekretarki, potem odpuścił. Zadzwonił pod inny numer.
Halo, Bogno? To znowu ja, Kamil. Zrobił przerwę, dobierając słowa. Czy mogę jeszcze na chwilę wpaść? Chcę coś zapytać.
W jej głosie zabrzmiało lekkie zdziwienie, ale zgodziła się.
Dwie godziny później jego terenowy samochód znów sunął po pylistych wiejskich drogach. Tym razem nie przyspieszał, jechał powoli, wsłuchując się w znane i zapomniane pejzaże.
Bogna czekała na werandzie, znów uśmiechając się cichą, spokojną buzią.
Myślałam, iż już jesteś w mieście powiedziała. Masz przecież sprawy.
Sprawy mogą poczekać przerwał Kamil i, nie dając jej chwili na odparcie, dodał: Sprzedajesz tę wsię? Za ile?
Podaje cenę. Dla niego to drobne pieniądze, drobne złotówki.
Kupuję od razu odpowiedział. Ale z jednym warunkiem.
Bogna patrzyła z rosnącym zdziwieniem.
Zostaniesz tu mieszkać. Zarządzać. Nie wiem, jak to nazwać. Nie mogę być tu na stałe, ale chcę, by to miejsce żyło, by miało duszę. Chcę przychodzić, by posadzić drzewo.
Mówił nieskładnie, nie w biznesowym stylu, potykając się o słowa. Bogna milczała, a w jej oczach czytał całą gamę uczuć: nieufność, zagubienie, nadzieję.
Kamilu, czy ty w ogóle jesteś przyzwoity? w końcu Westchnęła. Po co ci ta ruina?
Mam drapacze, ironicznie się uśmiechnął. Ale takiego miejsca nie mam. Nie kupuję wsi, Bogno. Kupuję punkt startowy. Co odpowiesz?
Spojrzała na jabłoń, na ścieżkę prowadzącą do rzeczki.
Dobrze powiedziała cicho. Ale pod warunkiem, iż naprawdę będziesz tu przychodził i sadził drzewo. Pamiętaj, po co to robisz.
Uściskali się, bez prawników, bez umów, prosto ręką. Po raz pierwszy Kamil poczuł, iż zawiera najważniejsze porozumienie w swoim życiu.
Wrócił do miasta, do swojej szklanej wieży. Prowadził negocjacje, podpisywał kontrakty, zarabiał miliony. Ale wieczorami podchodził do okna nie po to, by poczuć wyższość, ale by wyobrazić sobie miejsce, gdzie pachnie jabłonią i świeżo skoszoną trawą.
Czasem sięgał po podniszczony Poniedziałek i czytał linie podkreślone kiedyś młodzieńczym piórem, które wierzyło, iż można uszczęśliwić wszystkich za darmo. Zaczynał rozumieć, od czego naprawdę warto zacząć.
Początkowo przyjeżdżał na wsię jak inwestor notatki na drogiej tablecie, listy rzeczy do naprawy, do wymiany, do wybudowania od nowa. Bogna nie przeszkadzała, gotowała konfitury, pielęgnowała ogród i od czasu do czasu przyglądała się temu niespokojnemu mężczyźnie w lśniących butach, które brudniała wiejska ziemia.
Pewnego deszczowego wieczoru, kiedy wyciągnął się z pracy, siedzieli przy kuchennym stole, pili herbatę z jej malinowym dżemem. Rozmowa nie szła w stronę interesów, a Kamil zamykał się zamkniętymi drzwiami.
Wtedy Bogna, nie patrząc na niego, cicho zapytała:
Pamiętasz, jak na zajęciach u Stachowskiego dyskutowaliśmy o Szekspirze? Ty twierdziłeś, iż Hamlet to nie tchórz, a genialny odkładający decyzje. Ja mówiłam, iż to po prostu nieszczęśliwy chłopak.
Kamil odwrócił wzrok od filiżanki i spojrzał na nią, jakby po raz pierwszy dostrzegł nie księgową, ale dziewczynę z płonącymi oczami.
Pamiętam wyszeptał. Wciąż uważam, iż miał rację.
A ja? uśmiechnęła się, a w kącikach jej oczu pojawiły się drobne zmarszczki.
Uśmiechnął się do niej szczerze, po raz pierwszy nie z uprzejmości, a z prawdziwej radości.
Z czasem przyjeżdżał częściej, a rzadziej z tabletem. Zamiast tego przywoził książki z miejskiego mieszkania i układał je na półkach, które sam naprawił. Rozmawiali długo, o przeczytanym, o przeżytym, o tym, co kiedyś wydawało się ważne, a teraz naprawdę ma znaczenie.
Pewnego wieczoru zastał ją, jak czytała wnukowi Małego Księcia. Lampka przy łóżku złociła jej twarz, a głos był cichy, kojący, pełen takiej czułości, iż Kamil poczuł dreszcz w piersi. Stał w drzwiach, nie oddychającWtedy zrozumiał, iż prawdziwym sukcesem jest nie wysokość drapacza, ale głęboko zakorzenione serce, które potrafi dawać dom.
