(recenzja odcinków 1-6 sezonu 3.)
Pióro nigdy nie będzie silniejsze od miecza, choćbyśmy przeczytali i tysiąc wierszy. Dyplomacja potrafi czynić cuda, ale perswazja przy pomocy zaciśniętej pięści zastąpić może godziny jałowych dyskusji. Reacher (Alan Ritchson), bez "Jack" i bez "pan", wydaje się człowiekiem pogodzonym z tym, jak wygląda świat, który słabych upchnął pod butem mocnych. Do tych u władzy nie dotrze argument inny niż radykalnie racjonalny, odlany z żelaza logiki. Bo czemu mieć mniej, skoro można mieć więcej? Empatia jest dla biednych, litość dla tchórzy, a ubodzy duchem bogaci są pieniądzem. Dlatego też Reacher, ten błędny rycerz z szarego Greyhounda, ten archetypiczny kowboj znikąd, ma łeb na karku i nie trudzi się przekonywaniem przekonanych. Tym złym nie przebacza ani ich nie nawraca, tylko kasuje im bilet w jedną stronę: do pierdla i do piekła.
Od stereotypowych mścicieli z komiksowych kart czy celuloidowego ekranu różni Reachera motywacja. To żaden mściciel, nie pcha go do działania doznana krzywda, ale czysty altruizm. Pozostając nadwrażliwym na czyjeś cierpienie, były marine znajduje kłopoty na każdym przystanku autokaru, którym włóczy się po Ameryce. Zwykle tej małomiasteczkowej i pomijanej w głównych i głośnych narracjach. Tej, której mieszkańcy funkcjonują gdzieś na marginesach gazetowych stron, godząc się, iż jest jak jest. Aż na miejscu zjawia się Reacher.
Po krótkim wypadzie do Nowego Jorku emerytowany, ale wiecznie młody żołnierz zjawia się w studenckim ośrodku w Maine, gdzie usiłuje opchnąć w komisie hipsterskie winyle. Ze cztery ujęcia później już zapobiega porwaniu syna zamożnego handlarza dywanami i, co jest jasne od samego początku, artykułami zdecydowanie niepierwszej potrzeby. Po drodze wywija niefajny numer, którego nie mogę zdradzić, przez co skazany jest na łaskę owego bonza. Reacher przyjmuje fuchę bodyguarda chłopaka i, ot tak, ląduje w środku operacji federalnej jako oprych pod przykrywką. To propozycja na pierwszy rzut oka odświeżająca, ale niech nikogo nie zmyli ten lekko podrasowany fabularny punkt wyjścia – to nie "Straż przyboczna" ani "Infiltracja", tylko powtórka z rozrywki. Rozrywki wysokiej próby, ale jednak. Podobnie jak książki Lee Childa, tak i serial – ogółem od nich lepszy – proponuje efemeryczną satysfakcję i chwilowy zastrzyk dopaminy.
Słowem, Reacher przez cały czas robi to, co zawsze – tylko innym ludziom. Nie ma tutaj miejsca na żadne subtelności, wszystko biegnie doskonale znanym torem. On nie lubi nikogo, nikt nie lubi jego, jedyna kobieta na planie, zadziorna agentka Susan Duffy (Sonya Cassidy), leci na eksponowane co odcinek mięśnie jak ćma do żarówki, i tak dalej, i tak dalej. Ale wszystko to nakręcone jest z biglem i gatunkowym znawstwem, stąd schematyczność całości nie tyle nie nudzi, co intryguje. choćby jeżeli pytaniem towarzyszącym seansowi nie jest "co się wydarzy?", tylko "jak do tego dojdzie?".
Samo odrealnienie Reachera poprzez fizyczność i charakterologiczną umowność jego postaci budują aurę swoistej miejskiej baśni. To odwieczna fantazja na temat wybawiciela przybywającego w momencie kryzysu i po wszystkim odchodzącego ku słońcu. Twórcy serialu starają się jednak nieco bardziej uczłowieczyć bohatera, stąd w omawianym sezonie – chyba najciekawszym pod kątem struktury narracyjnej – znajdziemy też retrospekcje sięgające osobistego dramatu Reachera, odsłonięta zostaje również jego miększa strona. Oczywiście to przez cały czas ludzki czołg, żaden sentymentalny laluś, dlatego te wyciszone sceny zaraz kontrapunktuje się mordobiciem albo strzelaninami, powtórzmy: nakręconymi znakomicie.
Bodaj po raz pierwszy nieoczywisty bywa złoczyńca (jeden z paru), czyli handlarz dywanami grany przez Anthony'ego Michaela Halla, niegdysiejszego etatowca kina Johna Hughesa. Tyle że, co tu skrywać, raczej mało kogo będzie jego los obchodził. Ale stopniowe nadawanie postaciom i fabule pewnej wielowymiarowości to jedyna słuszna droga dla serialu wyjściowo tak nieskomplikowanego jak ten omawiany: serialu, którego atrakcyjność zasadza się przecież na kontrolowanej powtarzalności. Stąd ekipa Nicka Santory ma teraz niełatwe zadanie, bo jak tu nie tylko pielęgnować, ale i dalej rozwijać dotychczasowego "Reachera", jednocześnie nie rezygnując z jego bezkompromisowej prostolinijności? Szczęśliwie, to nie nasz problem. My tu tylko oglądamy.
Pióro nigdy nie będzie silniejsze od miecza, choćbyśmy przeczytali i tysiąc wierszy. Dyplomacja potrafi czynić cuda, ale perswazja przy pomocy zaciśniętej pięści zastąpić może godziny jałowych dyskusji. Reacher (Alan Ritchson), bez "Jack" i bez "pan", wydaje się człowiekiem pogodzonym z tym, jak wygląda świat, który słabych upchnął pod butem mocnych. Do tych u władzy nie dotrze argument inny niż radykalnie racjonalny, odlany z żelaza logiki. Bo czemu mieć mniej, skoro można mieć więcej? Empatia jest dla biednych, litość dla tchórzy, a ubodzy duchem bogaci są pieniądzem. Dlatego też Reacher, ten błędny rycerz z szarego Greyhounda, ten archetypiczny kowboj znikąd, ma łeb na karku i nie trudzi się przekonywaniem przekonanych. Tym złym nie przebacza ani ich nie nawraca, tylko kasuje im bilet w jedną stronę: do pierdla i do piekła.
Od stereotypowych mścicieli z komiksowych kart czy celuloidowego ekranu różni Reachera motywacja. To żaden mściciel, nie pcha go do działania doznana krzywda, ale czysty altruizm. Pozostając nadwrażliwym na czyjeś cierpienie, były marine znajduje kłopoty na każdym przystanku autokaru, którym włóczy się po Ameryce. Zwykle tej małomiasteczkowej i pomijanej w głównych i głośnych narracjach. Tej, której mieszkańcy funkcjonują gdzieś na marginesach gazetowych stron, godząc się, iż jest jak jest. Aż na miejscu zjawia się Reacher.
Po krótkim wypadzie do Nowego Jorku emerytowany, ale wiecznie młody żołnierz zjawia się w studenckim ośrodku w Maine, gdzie usiłuje opchnąć w komisie hipsterskie winyle. Ze cztery ujęcia później już zapobiega porwaniu syna zamożnego handlarza dywanami i, co jest jasne od samego początku, artykułami zdecydowanie niepierwszej potrzeby. Po drodze wywija niefajny numer, którego nie mogę zdradzić, przez co skazany jest na łaskę owego bonza. Reacher przyjmuje fuchę bodyguarda chłopaka i, ot tak, ląduje w środku operacji federalnej jako oprych pod przykrywką. To propozycja na pierwszy rzut oka odświeżająca, ale niech nikogo nie zmyli ten lekko podrasowany fabularny punkt wyjścia – to nie "Straż przyboczna" ani "Infiltracja", tylko powtórka z rozrywki. Rozrywki wysokiej próby, ale jednak. Podobnie jak książki Lee Childa, tak i serial – ogółem od nich lepszy – proponuje efemeryczną satysfakcję i chwilowy zastrzyk dopaminy.
Słowem, Reacher przez cały czas robi to, co zawsze – tylko innym ludziom. Nie ma tutaj miejsca na żadne subtelności, wszystko biegnie doskonale znanym torem. On nie lubi nikogo, nikt nie lubi jego, jedyna kobieta na planie, zadziorna agentka Susan Duffy (Sonya Cassidy), leci na eksponowane co odcinek mięśnie jak ćma do żarówki, i tak dalej, i tak dalej. Ale wszystko to nakręcone jest z biglem i gatunkowym znawstwem, stąd schematyczność całości nie tyle nie nudzi, co intryguje. choćby jeżeli pytaniem towarzyszącym seansowi nie jest "co się wydarzy?", tylko "jak do tego dojdzie?".
Samo odrealnienie Reachera poprzez fizyczność i charakterologiczną umowność jego postaci budują aurę swoistej miejskiej baśni. To odwieczna fantazja na temat wybawiciela przybywającego w momencie kryzysu i po wszystkim odchodzącego ku słońcu. Twórcy serialu starają się jednak nieco bardziej uczłowieczyć bohatera, stąd w omawianym sezonie – chyba najciekawszym pod kątem struktury narracyjnej – znajdziemy też retrospekcje sięgające osobistego dramatu Reachera, odsłonięta zostaje również jego miększa strona. Oczywiście to przez cały czas ludzki czołg, żaden sentymentalny laluś, dlatego te wyciszone sceny zaraz kontrapunktuje się mordobiciem albo strzelaninami, powtórzmy: nakręconymi znakomicie.
Bodaj po raz pierwszy nieoczywisty bywa złoczyńca (jeden z paru), czyli handlarz dywanami grany przez Anthony'ego Michaela Halla, niegdysiejszego etatowca kina Johna Hughesa. Tyle że, co tu skrywać, raczej mało kogo będzie jego los obchodził. Ale stopniowe nadawanie postaciom i fabule pewnej wielowymiarowości to jedyna słuszna droga dla serialu wyjściowo tak nieskomplikowanego jak ten omawiany: serialu, którego atrakcyjność zasadza się przecież na kontrolowanej powtarzalności. Stąd ekipa Nicka Santory ma teraz niełatwe zadanie, bo jak tu nie tylko pielęgnować, ale i dalej rozwijać dotychczasowego "Reachera", jednocześnie nie rezygnując z jego bezkompromisowej prostolinijności? Szczęśliwie, to nie nasz problem. My tu tylko oglądamy.