Na Apple TV debiutuje dziś jeden z najbardziej oczekiwanych i zarazem najbardziej tajemniczych seriali roku. O czym adekwatnie jest „Pluribus” i czy warto oglądać? Recenzujemy na podstawie siedmiu odcinków z dziewięciu.
Vince Gilligan („Breaking Bad„, „Better Call Saul„) długo kazał czekać na swój wielki comeback. A kiedy już się doczekaliśmy, dalej trzymał nas w niepewności, do samego końca nie wyjaśniając, o czym adekwatnie jest jego nowy serial, „Pluribus” (polski tytuł to… „Jedyna” – brawo, Apple, udało wam się przebić „Drogę do prawdy„). Po premierze sprawa staje się nieco bardziej jasna, zaś obejrzenie siedmiu odcinków dało mi już w miarę pełny obraz sytuacji. A ta jest o tyle specyficzna, że, podobnie jak w przypadku poprzednich projektów twórcy, mamy do czynienia z powoli rozwijającą się historią.
Pluribus – o czym jest serial twórcy Breaking Bad?
No dobrze, to o czym adekwatnie jest serial? Widzu/czytelniku, wyobraź sobie, iż jesteś uznaną pisarką romansów fantasy, takich w stylu Diany Gabaldon. Masz górę kasy, miliony fanów i szczerze nienawidzisz wszystkiego w swoim życiu. Nie możesz znieść tandetnych bzdur, które wypisujesz. Swoich bezmózgich czytelników, którzy obsypują cię komplementami, masz ochotę kopnąć w d*pę i wyeksportować na Księżyc bez biletu powrotnego. Twoje małżeństwo z własną menedżerką miało już szczęśliwsze momenty. A tak w ogóle to dzień bez drinka albo i pięciu jest dniem straconym. Jesteś non stop wk*rwiona, sfrustrowana, nie lubisz nikogo ani niczego i dałabyś wiele, żeby wszyscy się od ciebie odchrzanili. Zwłaszcza iż większość choćby nie łapie sarkazmu.
„Pluribus” (Fot. Apple TV)Z takiego punktu startuje Carol (Rhea Seehorn, „Better Call Saul”), która w jednej chwili traci wszystko, za co nie była wdzięczna, i samotnie mierzy się z najbardziej nietypową apokalipsą w historii telewizji. Tajemnicze zdarzenie powoduje, iż całą naszą planetę opanowuje plaga szczęścia. Radość, pokój, zero przemocy, wszyscy mili i uśmiechnięci. Tylko nie ona. Co więcej, Carol, niczym ostatnia sprawiedliwa, postanawia uratować świat. I tu pojawia się problem – a raczej tysiąc problemów, które będą spadać na naszą heroinę gotową na wszystko, by oprzeć się wirusowi optymizmu. jeżeli spodziewacie się w tym morzu szczęścia twistu, to oczywiście słusznie. Jest mroczny twist, sprawiający, iż z miejsca staniecie po stronie Carol. Ale potem serial, jego moralność, cały jego świat przedstawiony stanie się bardziej skomplikowany – prawie jak nasza rzeczywistość.
Bez zdradzania, o co adekwatnie chodzi w apokalipsie à la Vince Gilligan, mogę powiedzieć, iż jeżeli znacie jego dorobek jako scenarzysty sprzed „Breaking Bad” (przede wszystkim są to lata spędzone w writers’ roomie „Z Archiwum X„) i czytaliście jego wypowiedzi o ulubionych serialach (wciąż w nich powraca „Strefa mroku„), to nie będziecie zdziwieni, iż poszedł w takim właśnie kierunku. „Pluribus” to fabuła science fiction w stylu kultowej „Strefy mroku”. Tyle iż to, co Rod Serling uznałby za temat godny 30-minutowej opowiastki, Gilligan rozciąga na wielosezonowy serial, bardzo wolno odsłaniając zasady działania „plagi szczęśliwości”, wprowadzając nas w tutejszy świat – którego centrum ponownie stanowi Albuquerque, gdzie mieszka Carol – i cegiełka po cegiełce budując naszą relację z główną bohaterką. Ona sama pewnie nie raz, nie dwa was zirytuje, ale koniec końców będziecie musieli zgodzić się z twórcą, że, pomimo licznych wad i problemów, to rzeczywiście klasyczna pozytywna bohaterka.
Pluribus – niesamowita Rhea Seehorn w serialu Apple TV
„Pluribus” w stu procentach polega na Rhei Seehorn, do tego stopnia, iż są odcinki, w których występuje całkowicie sama. Zanim (jeśli w ogóle) będzie mogła ocalić ludzkość przed szczęściem, wściekła na cały świat pisarka będzie musiała przejść przez szereg wydarzeń czasem jak z klasycznego dramatu, a czasem jak z czarnej komedii. Choć tematycznie „Pluribus” różni się od „Breaking Bad” absolutnie wszystkim, w formie i tonie serialu można wychwycić sporo podobieństw do znakomitego poprzednika. Styl Gilligana, który znajduje tyle samo miejsca na poważne rozprawy moralne, co na kozackie akcje i pokręcony humor, nie zmienił się nic a nic. Nikt poza nim nie wpadłby na pomysł takiego serialu o apokalipsie i nie napisałby ani nie nakręcił go w ten sposób.
„Pluribus” (Fot. Apple TV)Rhea Seehorn, która już może pisać podziękowanie za Emmy za tę rolę, wyprawia na ekranie podobne cuda co Bryan Cranston. Punkt wyjścia zresztą też nie jest aż tak różny, w końcu Carol, tak jak Walterowi, też w pilocie zawala się cały świat, a potem z jednej strony zaczyna się upadek po równi pochyłej, a z drugiej, szansa na zupełnie nowe życie. Przerażające, ekscytujące nowe życie, wyrywające cię z marazmu egzystencji, w której przestawałeś już czuć się sobą i nie miałeś pojęcia, jak to zmienić. To właśnie dzieje się z Carol w trakcie tego sezonu. Zobaczycie ją na najgłębszym dnie rozpaczy, ale i w ferworze walki. Zobaczycie jej żałobę, wściekłość i próby przetrwania.
Będziecie świadkami jej najgorszych i trochę lepszych momentów. Będą porąbane sceny rodem z „Ostatniego człowieka na Ziemi” z Willem Forte’em i będą chwile cichej refleksji. I łzy też będą, gwałtownie ocierane. I prucie do przodu, i momenty ludzkich wahań i słabości. Nie zabraknie teatru jednej aktorki, ale i konfrontacji z innymi ludźmi, innymi postawami. A pewność Carol, iż trwając w swojej krucjacie, robi jedynie słuszną rzecz, w końcu zacznie topnieć, by potem znów wrócić do punktu wyjścia. Przed wami rollercoaster wrażeń z wybitną, genialną, najlepszą rolą Seehorn, będącą idealnym wyborem do tego serialu. Cynizm, sarkazm i skłonność do twardego stąpania po ziemi, jak i wypowiadanie dosłownie na głos myśli, które pojawiają się w głowie widza, będącego świadkiem całej tej apokalipsy, z czasem ustępują szerszemu wachlarzowi ludzkich emocji i pytaniu, kiedy warto ustąpić. A może: dla kogo warto ustąpić?
„Pluribus” (Fot. Apple TV)Drugą najważniejszą rolę w „Pluribusie”, przynajmniej na tym etapie, gra polska aktorka Karolina Wydra („Agenci T.A.R.C.Z.Y.”). To właśnie jej postać, Zosię, czekają liczne konfrontacje z Carol. W nieco innych rejonach uniwersum funkcjonuje Manousos (Carlos Manuel Vesga, „Rzut karny”), w jeszcze innych – pan Diabaté (Samba Schutte, „Nasza bandera znaczy śmierć”). Serial, na przykładzie całej trójki, bawi się dylematami moralnymi i pytaniami o różne postawy i różne racje w obliczu końca świata.
Niby Carol wydaje się tą „naszą”, tą „zdrową” osobą, ale czy na pewno? Odpowiedź wydaje się całkiem jasna: tak, Carol jako jedyna zachowała zdolność trzeźwego myślenia i ma rację, punktując, co jest nie tak ze światem zmuszającym cię do życia w pokoju i miłości, a w zamian pozbawiającym cię całej autonomii i indywidualizmu (coś wam to przypomina?). Ma również rację, nie godząc się na to i robiąc co w jej mocy, aby „naprawić” świat. To jedyna adekwatna postawa. No chyba że… Gilligan co chwila znajduje inteligentny sposób, aby wsadzić kij w mrowisko i zasiać wątpliwości co do tego, kto tu ma słuszność. Wzorem „Breaking Bad”, „Pluribus” niczego nie wykłada, nie prawi kazań, nie filozofuje wprost, przemycając kwestie egzystencjalne gdzieś między wierszami, w najbanalniejszych sytuacjach, zadając niewygodne pytania i kpiąc z Carol w żywe oczy.
Pluribus – czy warto oglądać serial sci-fi Apple TV?
„Pluribus” bywa metaforą, bywa też przypowieścią moralną, ale taką bez gotowych odpowiedzi. Bywa eksperymentem myślowym, a więc czymś odświeżającym dla widza, odzwyczajanego systematycznie od myślenia poprzez netfliksyzację rozrywki. Ale przede wszystkim jest wypakowaną emocjami opowieścią o człowieku postawionym w niemożliwej sytuacji; sytuacji raz po raz okazującej się lustrzanym odbiciem naszych współczesnych problemów i dylematów – w tym nękającej nas epidemii samotności. Zaczniecie oglądać serial z ciekawości, o co tu, u diabła, chodzi, skończycie przyklejeni do ekranu z powodu Carol. Która choćby nie jest szczególnie sympatyczną osobą.
„Pluribus” (Fot. Apple TV)A jednak jest osobą fascynującą, bo zwyczajną, dokładnie taką jak wielu z nas, kiedy życie w dzisiejszym społeczeństwie, off i online, funduje nam podobne przygody. Kiedy ktoś nam zabiera naszą jednostkowość, nasze wyjątkowe ja, w imię jakiegoś wyższego dobra, wspólnego celu społecznego, który mamy w głębokim poważaniu i jesteśmy przekonani, iż słusznie. Osobą tak samo małostkową, tak samo zirytowaną, tak samo złą i tak samo dobrą jak my wszyscy, postawieni pod ścianą. Podobnie jak Walter White, bohaterka „Pluribusa” ma w sobie pierwiastek everymana. I podobnie jak on, tu i tam go przełamie, dostarczając nam tysiąca emocji, od czystej frajdy po czyste przerażenie. Pozostając przy tym postacią tak po prostu, mimo wszystko, całkowicie pozytywną.
Jeśli po przeczytaniu prawie całej recenzji wciąż nie wiecie, o co adekwatnie chodzi w „Pluribusie”, to spokojnie, dostępne już na Apple TV dwa pierwsze odcinki wystarczą, aby rozjaśnić sytuację. A dodając tu i ówdzie dwa do dwóch, nietrudno się zorientować, w jakim kierunku podąży 1. sezon. Rozpracowania całego serialu – który na dzień dobry otrzymał zamówienie na dwa sezony, ale zdziwiłabym, gdyby na tym się skończył – oczywiście się nie podejmuję. Ale być może, koniec końców, Gilliganowi nie chodzi o uratowanie świata ani choćby duszy Carol, a coś znacznie mniej namacalnego, bardziej metaforycznego i prawdziwego dla nas wszystkich, w każdych okolicznościach.
„Pluribus” (Fot. Apple TV)Wiem jedno: twórca „Breaking Bad” znów podarował nam coś więcej niż kolejny rozrywkowy serial. Nieważne, czy okaże się świetny od początku do końca, czy jednak koncept przeważy nad wykonaniem. Na tym etapie to nie ma większego znaczenia. Znaczenie ma to, iż wreszcie mamy powody, żeby dyskutować, myśleć, snuć teorie. W zalewie pozbawionej wyrazu serialowej papki, nie tylko spod znaku czerwonego N, już sam fakt, iż oto dostajemy coś innego, coś dziwnego i zaskakującego, to rzecz nie do przecenienia. Czy „Pluribus” okaże się „największym serialem od czasu Gry o tron„, jak chciałby Bob Odenkirk („Better Call Saul”)? Nie mam pojęcia. Może będzie szeroko dyskutowany, a może zostanie niszową ciekawostką dla fanów Vince’a Gilligana.
Niezależnie od tego, jakie będą losy serialu i czy rzeczywiście okaże się „aż tak” dobry, mówię: oglądajcie. Oglądajcie, bo ktoś wreszcie wyszedł poza banały, standardy i uproszczenia dla tych, którym seriale przeszkadzają w scrollowaniu Instagrama i TikToka. Tak, „Pluribus” potrafi być irytujący i frustrujący, dokładnie tak jak jego heroina. Ale kiedy ostatnio poczuliście coś więcej, oglądając serial? Ja już nie pamiętam, ale to musiało być w czasach „Mad Men” i „Breaking Bad”, tytułów ze złotej ery kablówek, łączących perfekcyjną formę z treścią pełną ukrytych znaczeń i pytań egzystencjalnych.
„Pluribus” ma ten pierwiastek. Jest głęboko humanistyczną opowieścią w przebraniu science fiction, a przy tym świetnie wygląda, swoim rozmachem, filmowością i pomysłowością wykraczając poza poprzednie dzieła Gilligana. Oglądajcie. Warto.
















