I przyszedł zwykły tydzień lipcowy. Niby letni, ale jednak nie nazbyt gorący. Momentami wręcz zimnawy i deszczowy. Niekiedy zagrzmiało. Wydawałoby się: tydzień, jak każdy inny.
Bywa, iż w takim tygodniu spotykam się ze zniechęceniem, marazmem, smutną miną. Czasami choćby zdarza się tak, iż staję z nimi oko w oko, twarzą w twarz – wystarczy, iż spojrzę w lustro.
Pobudka
A przecież życie i cud to w zasadzie synonimy. Na co dzień nie uświadamiamy sobie tego. Jako biolog mogę potwierdzić synonimiczność tych pojęć. W zasadzie do dziś dokładnie nie wiadomo, jak to się stało, iż nastąpiło ożywienie materii nieożywionej. Jak do tego doszło?! Oto jest pytanie!
Są teorie biologiczne, ale jakoś chyba nikt jeszcze nie ogłosił momentu, w którym udałoby mu się otrzymać z mieszaniny związków i pierwiastków chemicznych – życie, choćby w najprostszej postaci. Mogące przetrwać i powielać się. Podlegające ewolucji. To udało się tylko Stwórcy.
I może całe szczęście, iż nikomu innemu. Nie wiem, czy nie byłby to początek końca życia jakie znamy.

fot. Dawid Tatarkiewicz
Już dziś stanowczo za dużo majstrujemy przy życiu, w kwasach nukleinowych (DNA i RNA). Mówiąc to, w żaden sposób nie neguję rzetelnych badań naukowych. Wyrażam tylko obawę, iż w przypadku praktyk nieetycznych możemy zabrnąć za daleko i osiągnąć efekt przeciwny do zamierzonego.
Niemniej, słowo się rzekło: żyjemy. A skoro wiemy już, iż nie trzeba na cud czekać, bo w nim uczestniczymy, to pora się obudzić, ocknąć. Wyrwać z marazmu. Doceniać, w miarę możliwości, każdy moment.
Realizacja fotograficzna
Chciałem utrwalić ten piątek w formie przynajmniej jednej fotografii. Na początku byłem pełen entuzjazmu dla tego pomysłu. Później, im bliżej wieczora, niczym woalka, nachodziło zwątpienie i zniechęcenie. No bo adekwatnie – po co?… Ostatecznie, gdzieś na granicy dnia i nocy, wyrwałem się z sideł tej postępującej rezygnacji, zarzuciłem na ramię torbę z aparatem fotograficznym i ruszyłem przed siebie.
Czułem się skrępowany. Byłem przecież w rodzinnym w mieście, ludzie – rzadko bo rzadko – ale przecież mijali mnie nieustannie. Miałem jakiś wewnętrzny opór przed wyjęciem aparatu z torby. Po co narażać się na ludzkie pytające spojrzenia i myśli: – Co on fotografuje? Co on tam widzi? Dla kogo fotografuje? W dzisiejszej dobie mogę być dodatkowo uznany za szpiega. Potencjalnie: same nieprzyjemności.

fot. Dawid Tatarkiewicz
Dopiero wejście do parku miejskiego stało się dla mnie momentem usprawiedliwiającym wyjęcie aparatu fotograficznego. A potem – to już jakoś poszło. Po raz kolejny zdziwiłem się, jak wiele motywów, niekoniecznie oczywistych, znalazłem w tym znanym sobie od wielu lat miejscu. To pocieszające.
Niektórzy mówią, iż wszystko zostało już sfotografowane. Że nie sposób zrobić w tym względzie nic nowego, odkrywczego. Zapominają przy tym, iż każda naświetlona klatka jest tą jedną jedyną, osadzoną w czasie i przestrzeni i już przez sam ten fakt – niepowtarzalną. Nie warto więc dać się zniechęcić innym, ani choćby sobie samemu!
Między dniem a nocą
Światło w tych rejonach, to jest gdzieś na granicy dnia i nocy, jest bardzo malownicze. Do tego dochodzą światła miasta. Tutaj, w parku, wyglądało to całkiem nostalgicznie. Pięknie zarysował się młody klon, wsparty drewnianym elementem, niegdyś żywym drzewem. Jak w przyrodzie: śmierć złączyła się z nowym życiem.
Światło latarni usiadło na ławce. Rozgościło się tam i, choć widać je było tylko pod odpowiednim kątem, na mojej fotografii już tam pozostanie.

fot. Dawid Tatarkiewicz
Woda przelewała się przez zaporę, z jednego stawu do drugiego. Wartko szumiąc. Choć sama nie żyje, jest źródłem życia. Życia, które trwa choćby tutaj, w miejskim stawie, choć strumień, który go zasila, nie ma czystości górskiego potoku. Życie trwa choćby w skrajnie trudnych warunkach, choć nie jest tak różnorodne, jak mogłoby być.
Byłoby życiu łatwiej, gdybyśmy ograniczali nasze niepohamowane niczym żywioł zapędy konsumpcjonistyczne.
Był to zwykły lipcowy piątek. W jakimś sensie, jak każdy inny. Ale…
Ale jednak nie do końca zwykły. Tadeusz Rolke zmarł w poniedziałek, czternastego dnia miesiąca. Joanna Kołaczkowska w czwartek. Piątek był pierwszym dniem w całości bez nich obu. Kiedy wyszedłem od rana z domu, było mi jakoś dziwnie. Smutno i pusto. Nie byli moimi przyjaciółmi, ale powstał – między mną a każdym z nich – rodzaj więzi.
To przykre, iż nie zobaczę już kolejnej fotografii wykonanej przez pana Tadeusza. Nie zobaczę żadnego nowego żartu odegranego przez panią Joannę. Nie ma ich tutaj. Fizycznie.



Na szczęście, w takich razach, otwiera się przed nami rzeczywistość ludzkiego ducha. Słowem, wierzę, iż są Tam. Pan Tadeusz fotografuje, a pani Joanna – bawi do łez. Nie marnują ani chwili z wieczności. Tej samej, która dla wszystkich z nas zaczęła się już tutaj. To dość niesamowite: nie ma ich tu fizycznie, ale ich duchową obecność jakby łatwiej teraz odczuć.



Cud życia przecież trwa. I tu, i Tam!