Dla Jamesa DeMonaco – twórcy i reżysera trzech pierwszych części cyklu, tym razem tylko scenarzysty – Pierwsza noc oczyszczenia to powrót do przeszłości, dla nas może być to zapowiedź przyszłości… a przynajmniej takim przekazem w karkołomny i do bólu banalny sposób twórcy prequela próbują nastraszyć widzów.
Potrafię docenić umieszczenie społeczno-politycznych wątków w rozrywkowym filmie. Proekologiczne przesłanie z pierwszej Godzilli, antyrządowe Death Race 2000 albo antywojenny wydźwięk Planu dziewięć z kosmosu mają w moim odczuciu większą siłę rażenia od patetycznego kina artystycznego, które w gruncie rzeczy jest nawracaniem nawracanych. Odbiorcy takich filmów jak Czwarta władza zasiadają przed ekranami, oczekując potwierdzenia swoich przekonań i zwykle właśnie to dostają. Co innego film o kosmitach i wampirach, który przez ponad godzinę zwyczajnie bawi, by niespodziewanie rzucić niezbyt wyszukanym, ale dzięki elementowi zaskoczenia silnym komunikatem o tym, iż wojna jest zła. Noc oczyszczenia od samego początku, czyli od roku 2013, wykazuje identyczne tendencje i za każdym razem nie jest w stanie znaleźć odpowiednich proporcji. Pierwsza noc oczyszczenia nie jest wyjątkiem. Jako magnez na widza miała działać obietnica bezwzględnej brutalności wynikającej z kilkugodzinnego zniesienia prawnego porządku, ale z założenia igrzyska mają prowokować do refleksji. Niestety ani jedno, ani drugie nie działa tak, jak powinno.
Pierwszy element zawodzi przede wszystkim z powodu półgodzinnej nudy we wstępie. Ta część cyklu miała odkryć karty i zdradzić, jak doszło do panowania jedynej słusznej partii, dlaczego społeczeństwo przystało na przyzwolenie do odbierania życia i w jaki sposób miało na tym skorzystać (koncepcja bliźniaczo podobna do wyznawanej przez Thanosa w Avengers: Wojna bez granic). Dodatkowej ekspozycji należało się więc spodziewać, tyle iż nic nowego z niej nie wynikło. Niemalże wszystkie z tych informacji posiadaliśmy już wcześniej. Co się więc w tym czasie dzieje? Oczywiście musi pojawić się wątek romantyczny, żeby spotęgować groźbę śmierci wiszącej nad bohaterami.
Nya to lokalna aktywistka przypominająca studenta prawa znanego z memów, który gotuje się z nerwów, kiedy przez kwadrans nie ma okazji, by wspomnieć o swojej Alma Mater. Postać odgrywana przez Lex Scott Davis („lex” to po łacinie „prawo” – przypadek?) ma podobną przypadłość – musi pokazywać swoją siłę, przepychać się, wydawać rozkazy, unosić głos, często zupełnie nieadekwatnie do sytuacji. Dmitri nie jest Rosjaninem, to stereotypowy alfons o złotym sercu z filmów blaxploitation, tyle iż handluje narkotykami. Nya i Dmitri nie są już razem, ale stara miłość nie zdążyła zardzewieć, a kryzysowa sytuacja tchnęła w nią nową namiętność. Tchnęła do tego stopnia, iż pod koniec drugiego aktu Dmitri przeobraża się w zabijakę rodem z lat 80., mięśniaka w typie Schwarzeneggera czy Stallone’a. Bez większego trudu, za to z finezją godną Blade’a – łowcy wampirów, wymachuje karabinem maszynowym i wybija wyszkolonych, tryskających paskudną, komputerową krwią najemników.
Finał to w stu procentach kino akcji i choćby jeden jedyny raz wypada całkiem solidnie – w scenie rozgrywanej na klatce schodowej, kiedy Dmitri w końcu musi włożyć nieco wysiłku w pokonanie przeciwników, a kamera choć niezmiennie rozedrgana, dokumentująca wydarzenia niezbyt szerokim kadrem, mimo wszystko potrafi uchwycić emocje. Szkoda tylko, iż nie udało się rozegrać całej sceny w jednym ujęciu. Najdziwniejsze jest w tym wszystkim jednak to, iż zanim bohaterski handlarz dragami stał się Johnem Rambo, reżyser serwował nastrój bliższy horrorowi. Niemal każdemu pojawieniu się psychopatycznego świra o nie tylko komiksowym pseudonimie, ale również zachowaniu Szkieletora, towarzyszą jump scare’y z gatunku tych najgłupszych, zupełnie nieprzystające do wydarzeń rozgrywających się na ekranie. Wszystko wskazuje wręcz na to, iż to właśnie jego głowa w finale będzie musiała zawisnąć w ramach spodziewanego zwycięstwa dobra nad złem, ale gwałtowna zmiana konwencji sprawia, iż najbliższy horrorowi jest plakat nadchodzącego sequela Halloween wiszący w mieszkaniu Nyi (obydwa filmy łączy osoba producenta).
Wątek polityczny jest nieco ciekawszy, silnie zainspirowany rządami Donalda Trumpa, ale jednocześnie łatwo przetłumaczalny na bliźniacze sytuacje w innych krajach (słowa „bliźniacze” używam nieprzypadkowo). Siłą napędową zorganizowania pierwszej nocy oczyszczenia okazują się finansowe nierówności społeczne. Bogata mniejszość chce pozbyć się ubogiej większości, a jako wabik oferuje zapomogę w wysokości 5000+. Dolarów. Za te pieniądze wcale nie trzeba zabijać, wystarczy pozostać na wyznaczonym obszarze do końcu eksperymentu. Chętnych, rzecz jasna, nie brakuje. Najdosadniejszym momentem jest jednak napaść na Nyę, w trakcie której waleczna aktywistka zostaje złapana za krocze, rozprawia się z napastnikiem, a następnie z pogardą określa go jako „pussy grabber”, co oczywiście nawiązuje do niesławnych słów Donalda Trumpa: „Grab her by the pussy”.
To interesujące momenty, ale z odleglejszej perspektywy polityczna intryga przypomina tu knowania Dr. Zło (nemezis Austina Powersa), a nie intrygę na miarę Franka Underwooda. Bije od tego banałem i tandetą, a szkoda, bo sam pomysł na papierze przypomina historię pokroju Chaotycznych aktów bezsensownej przemocy Jacka Womacka (której ekranizacji chyba nigdy się nie doczekamy). Po czterech filmach trudno jednak uwierzyć, iż kiedykolwiek faktycznie wzbije się na podobny poziom narracji, idealnie równoważąc społeczne napięcie, nabierającą rozpędu falę powszechnie akceptowalnej przemocy oraz losy jednostki, która nie chce stać się elementem nowego porządku świata.
Być może gdyby Pierwsza noc oczyszczenia ukazała się w latach 80. na taśmach VHS, dzisiaj byłaby owiana kultem i porównywana chociażby z Wojownikami Waltera Hilla. W 2018 roku jest to jednak zaledwie średni film, który można obejrzeć bez poczucia marnowania czasu i który nie odstrasza pogardą dla inteligencji widza jak na przykład Huragan albo Pacific Rim: Rebelia, ale niestety niczego więcej nie można po nim oczekiwać.