3 sierpnia 2025 w warszawskim klubie Progresja wystąpił Nailbomb. Zespół Maxa Cavalery i Alexa Newporta znany jest ze swojej brutalnej szczerości i bezkompromisowego ciężkiego brzmienia łączącego brazylijski thrash/groove metal z brytyjskim noise rockiem/industrialem.
Na support wyszli Yardburn i rozgrzali scenę, jak benzyna rozgrzewa ogień – szorstko, bez cackania. Ale to, co przyszło później… to był inny poziom.
Zgasły światła, rozbrzmiało intro i od pierwszych sekund było jasne: to nie będzie pokorne… A potem „Wasting Away” wpadło jak granat bez zawleczki. Riff eksplodował jak wyrok — szybki, ostry, bez uprzejmości. Tłum nie potrzebował zaproszenia i od razu ruszył jak dzikie stado na sygnał do ataku. Pogo było szalone, bezlitosne, bez miejsca na oddech. Chaos.
Kolejne numery wchodziły jak salwy. „Vai Toma No Cú” nie potrzebuje tłumaczenia – obraza w dosłownym wydaniu. Przy „24 Hour Bullshit” Max wrzasnął – I can’t fucking hear you!, a publiczność oddała mu to z nawiązką. „Guerrillas” porwało do granic. Put your hands up! – szło jak rozkaz, a ręce rzeczywiście unosiły się wysoko, z zaciśniętym znakiem rocka. „Blind and Lost” wbijało się dźwiękiem w czaszkę, a młyn pod sceną zatoczył kolejny, jeszcze bardziej rozszalały krąg.
„World of Shit” – tytuł mówi wszystko – świat to bagno, a oni nie zamierzali milczeć. Publiczność krzyczała razem z nimi: Hate is reality!– protest z gardła w gardło. Pogujący zdejmowali koszulki, pot lał się po ścianach. „Religious Cancer” miało w sobie coś innego. Może nieco bardziej przewrotny rytm, a może ten wers: Confess before Jesus…
„Police Truck” (Dead Kennedys) rozpoczęła syrena alarmowa, jakby jeszcze było za cicho… Nailbomb, Nailbomb, Nailbomb! – skandowali wszyscy pod sceną. Emocje były wręcz namacalne. Pogo stało się już opętańcze – przypominało szaleńczy kołowrotek, w którym nikt nie myślał, tylko działał. „Shit Pinata” i „Sick Life” zamknęły ten koncert jak uderzenie – celne i bez uprzedzenia.
To był wieczór dla tych, którzy chcieli się wyżyć. Wyrzygać z siebie każdą frustrację wobec świata. Uwięziona wściekłość, która w końcu znalazła ujście. Agresywne, surowe kawałki wciągały jak burza piaskowa. Rytm był szybki i brutalny, jak galop. Tempo i adrenalina zalały salę deszczem potu. Wokal ciął powietrze, samplowe zgrzyty miażdżyły słuch. Czysta eksplozja gniewu. Zero litości! Nailbomb był jak głos świata, który ma dosyć.
Anka
















































