"What the fuck!", krzyczy bohater grany przez Josha Brolina w filmie "Zniknięcia" chwilę po tym, jak reżyser Zach Cregger częstuje jego – i nas – smakowitym jump scare'em. To reakcja jak najbardziej uzasadniona. Tak zwany jump scare, przynajmniej w idei, powinien być przecież właśnie niezłym łotdefakiem: coś wyskakuje znienacka na ekranie, a my w odpowiedzi podskakujemy w fotelu, zszokowani. Horror to gatunek o tyle trudny, iż jego sukces bezlitośnie mierzą właśnie tego typu reakcje widzowskiego ciała – podobnie jest z komedią, wbrew pozorom blisko z nim spokrewnioną. Podskakujesz, znaczy horror dobry. Śmiejesz się, znaczy komedia udana. "Zniknięcia" są zaś filmem o tyle ciekawym, iż reżyser Zach Cregger po aptekarsku odmierza tu dawki raz jednego, raz drugiego, a czasem obu na raz. Aż w końcu nie wiesz: teraz się bać czy śmiać? I może to właśnie owo Brolinowe "WTF" jest najbardziej adekwatną reakcją. Ale to dobre "WTF".
Fabularnym punktem wyjścia "Zniknięć" jest zresztą nie lada zagwozdka. Oto cała klasa dzieci z lokalnej podstawówki – z wyjątkiem jednego chłopca – przepada w dziwacznych okolicznościach. Pewnej nocy, o tej samej godzinie, maluchy z rozcapierzonymi rękami wybiegają w noc i znikają. Nikt nie wie, dokąd poleciały, nikt nie wie czemu, kamień w wodę. Policja rusza z jałowym śledztwem, kadra szkolna załamuje ręce, rodzice wpadają w histerię.
Cregger – zarazem reżyser i scenarzysta – wyciąga z tego tłumu szereg postaci i pokazuje, jak tajemnicza tragedia odbiła się na ich życiu. Nauczycielka pechowej klasy, Justine (Julia Garner), staje się miasteczkowym kozłem ofiarnym. Alex (Cary Christopher), "chłopiec, który został", ze spuszczoną głową snuje się po szkolnych korytarzach. Ojciec jednego z zaginionych, Archer (Josh Brolin), miota się między otępieniem a gniewem i na własną rękę próbuje rozwiązać zagadkę. pozostało Paul (Alden Ehrenreich), lokalny policjant z problemem alkoholowym, i James (Austin Abrams), snujący się po okolicy narkoman-włóczęga – obaj mniej lub bardziej dotknięci przez tytułowe zniknięcia. Taka mozaikowa struktura zazębiających się perspektyw już zdążyła zapracować na porównanie filmu Creggera do "Magnolii" Paula Thomasa Andersona – tyleż zrozumiałe, co dość mylące.
Porównanie jest mylące o tyle, iż normalizuje, to co w "Zniknięciach" najbardziej nietypowe. Jasne, horrory często korzystają z instytucji bohatera zbiorowego: zamaskowani mordercy, demoniczne lalki i inne diabły potrzebują zwykle zastępów mięsa armatniego. Sposób, w jaki Cregger mnoży bohaterów, to jednak zabieg, jaki odruchowo kojarzyć się może raczej z horrorem literackim – a może po prostu z horrorem kingowskim. Małe miasteczko i dzieci na łasce zła to przecież temat rodem z kart powieści autora "Tego" czy "Smętarza dla zwierzaków". W jednej ze scen "Zniknięć" Archer próbuje wykreślić na mapie punkt, w którym krzyżują się trajektorie biegnących w noc dzieciaków, i jest to dobra metafora na metodę Creggera. Reżyser, przeskakując od postaci do postaci, obchodzi Zło łukiem i próbuje w ten sposób obrysować jego kształt. Klucz do tajemnicy ma objawić się w pustym miejscu pośrodku, tam, gdzie spotykają się perspektywy wszystkich bohaterów.
Punkt widzenia to zresztą fundamentalna sprawa w horrorze: groza objawia się przecież w napięciu między tym, co widać a czego nie widać. Nieprzypadkowo najłatwiej bać się, gdy jest się samemu po ciemku, kiedy zmysł wzroku i wyobraźnia wchodzą sobie nawzajem w drogę. Cregger wygrywa tę dynamikę absolutnie filmowo: zwykle w jakimś misternym ruchu kamery, który buduje oczekiwanie, ujawniając informacje stopniowo i perfidnie zwlekając z pokazaniem nam czegoś, co chcemy zobaczyć. Reżyser rozumie, iż dobry storytelling to przede wszystkim adekwatna kolejność podawania informacji. Ale z tego, iż nie zawsze wszystko widać, Cregger robi też temat filmu.
Zbiorowa trauma, jakiej doświadcza miasteczko ze "Zniknięć", przypomina trochę żałoby po szkolnych strzelaninach (oryginalny tytuł filmu to zresztą "Weapons") i towarzyszące im pytanie: czy można było temu zapobiec? Czy dało się zawczasu rozpoznać symptomy? "Zniknięcia" portretują proces – nomen omen – znikania społecznego zaufania: jest szukanie winnych, jest kwestionowanie sąsiedzkich intencji i motywacji, jest podejrzliwe spoglądanie po sobie nawzajem.
Cregger pokazuje nam postacie oczami innych postaci, a potem obraca kamerę i zamienia bohaterów miejscami. Każdy kreuje tu jakieś pozory, gra jakąś rolę i ma jakieś własne demony oraz tajemnice. Alkoholizm, przemoc domowa, żałoba, depresja – można by długo wyliczać. "Zniknięcia" stawiają pytanie dotyczące empatii: na ile jesteśmy w stanie zobaczyć, z czym zmagają się nasi sąsiedzi, uczniowie, rodzice, mijani na ulicy przechodnie? Zarówno instytucjonalne systemy wsparcia, jak i zwykła ludzka uważność to zawodne, podatne na nadużycia narzędzia. I tu właśnie tkwi potencjał na horror.
Tym większe osiągnięcie Creggera, iż udaje mu się ograć temat równocześnie na serio i z przymrużeniem oka. Spora część "Zniknięć" to po prostu dramat psychologiczny: taki, w którym aktorzy mogą zagrać soczyste, nakreślone czułymi kreskami postacie. Garner jest świetna jako zaszczuta "kobieta samotna", która, tonąc, chwyta się rozmaitych brzytew, a to butelki, a to byłego chłopaka. Równie dobry jest Brolin jako samiec alfa w sytuacji przerastającej jego kompetencje, zarówno manualne, jak i emocjonalne. Oboje robią dobre miny do złej gry, desperacko zaciskają zęby i znoszą litanię dobrych rad, jakimi chętnie częstują ich inni. Ale to nie jedyny odcień "Zniknięć".
Cregger równoważy ten dramat dużo lżejszymi, miejscami wręcz slapstickowymi, perypetiami pary Ehrenreich-Abrams (czy ten drugi już w każdym filmie będzie komicznie uciekał przed samochodowym pościgiem? Patrz: "Samotne wilki"). Najciekawsze jednak, iż komedia i dramat, horror i baśń (bo taką tonację również znajdziemy w filmie) nie zostały tu posegregowane w szufladkach osobnych wątków. Elementy poważne i niepoważne, prawdziwe i fantastyczne przeplatają się na każdym kroku. Garner i Brolin też mają swoją komedię, Ehrenreich i Abrams też mają swój dramat. Efektem jest unikalny ton wspomnianego na wstępie "WTF".
Cregger testował już podobny fortel w swoim poprzednim filmie, "Barbarzyńcach". Tam też zmyślnie balansował między horrorem a komedią, grał z oczekiwaniami i brawurowo zmieniał punkty widzenia. Nie udało mu się tylko spiąć tego wszystkiego w finale. Jak to w horrorach bywa, po przekłuciu balonika tajemnicy z filmu uchodziło powietrze i zostawała już tylko rutynowa ganianka do odbębnienia. W "Zniknięciach" udaje się jednak coś rzadkiego: film wytrzymuje moment odsłonięcia kurtyny, wytrzymuje finałową zmianę tonacji, hipnotyzuje do samego końca.
I jest to zaskoczenie na kilku poziomach. Fabularny punkt wyjścia sugerował przecież opowieść w stylu serialowych "Pozostawionych". Nie powiem: trochę się spodziewałem, a trochę miałem nadzieję, iż Cregger nie uchyli rąbka tajemnicy, iż horror będzie tu polegał na grozie tego, iż się Nigdy Nie Dowiemy. "Zniknięcia" przypominają jednak, iż ambiwalencja bywa często scenariuszowym unikiem. Bo hej, nie ma to jak satysfakcjonująca odpowiedź na fabularne pytanie. Nie ma to jak satysfakcjonujące uwolnienie skumulowanego przez cały seans napięcia. Nie ma to jak – po prostu – satysfakcjonujący finał. Podczas seansu siedzący obok mnie kolega przez całą kulminacyjną sekwencję klaskał z ekscytacji. Oklaski były absolutnie zasłużone.
Fabularnym punktem wyjścia "Zniknięć" jest zresztą nie lada zagwozdka. Oto cała klasa dzieci z lokalnej podstawówki – z wyjątkiem jednego chłopca – przepada w dziwacznych okolicznościach. Pewnej nocy, o tej samej godzinie, maluchy z rozcapierzonymi rękami wybiegają w noc i znikają. Nikt nie wie, dokąd poleciały, nikt nie wie czemu, kamień w wodę. Policja rusza z jałowym śledztwem, kadra szkolna załamuje ręce, rodzice wpadają w histerię.
Cregger – zarazem reżyser i scenarzysta – wyciąga z tego tłumu szereg postaci i pokazuje, jak tajemnicza tragedia odbiła się na ich życiu. Nauczycielka pechowej klasy, Justine (Julia Garner), staje się miasteczkowym kozłem ofiarnym. Alex (Cary Christopher), "chłopiec, który został", ze spuszczoną głową snuje się po szkolnych korytarzach. Ojciec jednego z zaginionych, Archer (Josh Brolin), miota się między otępieniem a gniewem i na własną rękę próbuje rozwiązać zagadkę. pozostało Paul (Alden Ehrenreich), lokalny policjant z problemem alkoholowym, i James (Austin Abrams), snujący się po okolicy narkoman-włóczęga – obaj mniej lub bardziej dotknięci przez tytułowe zniknięcia. Taka mozaikowa struktura zazębiających się perspektyw już zdążyła zapracować na porównanie filmu Creggera do "Magnolii" Paula Thomasa Andersona – tyleż zrozumiałe, co dość mylące.
Porównanie jest mylące o tyle, iż normalizuje, to co w "Zniknięciach" najbardziej nietypowe. Jasne, horrory często korzystają z instytucji bohatera zbiorowego: zamaskowani mordercy, demoniczne lalki i inne diabły potrzebują zwykle zastępów mięsa armatniego. Sposób, w jaki Cregger mnoży bohaterów, to jednak zabieg, jaki odruchowo kojarzyć się może raczej z horrorem literackim – a może po prostu z horrorem kingowskim. Małe miasteczko i dzieci na łasce zła to przecież temat rodem z kart powieści autora "Tego" czy "Smętarza dla zwierzaków". W jednej ze scen "Zniknięć" Archer próbuje wykreślić na mapie punkt, w którym krzyżują się trajektorie biegnących w noc dzieciaków, i jest to dobra metafora na metodę Creggera. Reżyser, przeskakując od postaci do postaci, obchodzi Zło łukiem i próbuje w ten sposób obrysować jego kształt. Klucz do tajemnicy ma objawić się w pustym miejscu pośrodku, tam, gdzie spotykają się perspektywy wszystkich bohaterów.
Punkt widzenia to zresztą fundamentalna sprawa w horrorze: groza objawia się przecież w napięciu między tym, co widać a czego nie widać. Nieprzypadkowo najłatwiej bać się, gdy jest się samemu po ciemku, kiedy zmysł wzroku i wyobraźnia wchodzą sobie nawzajem w drogę. Cregger wygrywa tę dynamikę absolutnie filmowo: zwykle w jakimś misternym ruchu kamery, który buduje oczekiwanie, ujawniając informacje stopniowo i perfidnie zwlekając z pokazaniem nam czegoś, co chcemy zobaczyć. Reżyser rozumie, iż dobry storytelling to przede wszystkim adekwatna kolejność podawania informacji. Ale z tego, iż nie zawsze wszystko widać, Cregger robi też temat filmu.
Zbiorowa trauma, jakiej doświadcza miasteczko ze "Zniknięć", przypomina trochę żałoby po szkolnych strzelaninach (oryginalny tytuł filmu to zresztą "Weapons") i towarzyszące im pytanie: czy można było temu zapobiec? Czy dało się zawczasu rozpoznać symptomy? "Zniknięcia" portretują proces – nomen omen – znikania społecznego zaufania: jest szukanie winnych, jest kwestionowanie sąsiedzkich intencji i motywacji, jest podejrzliwe spoglądanie po sobie nawzajem.
Cregger pokazuje nam postacie oczami innych postaci, a potem obraca kamerę i zamienia bohaterów miejscami. Każdy kreuje tu jakieś pozory, gra jakąś rolę i ma jakieś własne demony oraz tajemnice. Alkoholizm, przemoc domowa, żałoba, depresja – można by długo wyliczać. "Zniknięcia" stawiają pytanie dotyczące empatii: na ile jesteśmy w stanie zobaczyć, z czym zmagają się nasi sąsiedzi, uczniowie, rodzice, mijani na ulicy przechodnie? Zarówno instytucjonalne systemy wsparcia, jak i zwykła ludzka uważność to zawodne, podatne na nadużycia narzędzia. I tu właśnie tkwi potencjał na horror.
Tym większe osiągnięcie Creggera, iż udaje mu się ograć temat równocześnie na serio i z przymrużeniem oka. Spora część "Zniknięć" to po prostu dramat psychologiczny: taki, w którym aktorzy mogą zagrać soczyste, nakreślone czułymi kreskami postacie. Garner jest świetna jako zaszczuta "kobieta samotna", która, tonąc, chwyta się rozmaitych brzytew, a to butelki, a to byłego chłopaka. Równie dobry jest Brolin jako samiec alfa w sytuacji przerastającej jego kompetencje, zarówno manualne, jak i emocjonalne. Oboje robią dobre miny do złej gry, desperacko zaciskają zęby i znoszą litanię dobrych rad, jakimi chętnie częstują ich inni. Ale to nie jedyny odcień "Zniknięć".
Cregger równoważy ten dramat dużo lżejszymi, miejscami wręcz slapstickowymi, perypetiami pary Ehrenreich-Abrams (czy ten drugi już w każdym filmie będzie komicznie uciekał przed samochodowym pościgiem? Patrz: "Samotne wilki"). Najciekawsze jednak, iż komedia i dramat, horror i baśń (bo taką tonację również znajdziemy w filmie) nie zostały tu posegregowane w szufladkach osobnych wątków. Elementy poważne i niepoważne, prawdziwe i fantastyczne przeplatają się na każdym kroku. Garner i Brolin też mają swoją komedię, Ehrenreich i Abrams też mają swój dramat. Efektem jest unikalny ton wspomnianego na wstępie "WTF".
Cregger testował już podobny fortel w swoim poprzednim filmie, "Barbarzyńcach". Tam też zmyślnie balansował między horrorem a komedią, grał z oczekiwaniami i brawurowo zmieniał punkty widzenia. Nie udało mu się tylko spiąć tego wszystkiego w finale. Jak to w horrorach bywa, po przekłuciu balonika tajemnicy z filmu uchodziło powietrze i zostawała już tylko rutynowa ganianka do odbębnienia. W "Zniknięciach" udaje się jednak coś rzadkiego: film wytrzymuje moment odsłonięcia kurtyny, wytrzymuje finałową zmianę tonacji, hipnotyzuje do samego końca.
I jest to zaskoczenie na kilku poziomach. Fabularny punkt wyjścia sugerował przecież opowieść w stylu serialowych "Pozostawionych". Nie powiem: trochę się spodziewałem, a trochę miałem nadzieję, iż Cregger nie uchyli rąbka tajemnicy, iż horror będzie tu polegał na grozie tego, iż się Nigdy Nie Dowiemy. "Zniknięcia" przypominają jednak, iż ambiwalencja bywa często scenariuszowym unikiem. Bo hej, nie ma to jak satysfakcjonująca odpowiedź na fabularne pytanie. Nie ma to jak satysfakcjonujące uwolnienie skumulowanego przez cały seans napięcia. Nie ma to jak – po prostu – satysfakcjonujący finał. Podczas seansu siedzący obok mnie kolega przez całą kulminacyjną sekwencję klaskał z ekscytacji. Oklaski były absolutnie zasłużone.