Kto z nas, choć raz w życiu, nie chciał zaimponować kolegom w pracy czy innym znajomym? Utrzeć im nosa i powiedzieć „patrzcie na co mnie stać!”. Choć raz móc kontrolować los, by w końcu w pełni nam sprzyjał? Brzmi kusząco, prawda? Nie będę oszukiwał, sam czasem chciałbym mieć dostęp do takiej mocy, która pozwoliłaby mi stworzyć scenkę rodzajową odmierzoną idealnie, co do joty, pod moje dyktando. Paw zwyczajny w reżyserii Bernharda Wengera postanawia wziąć pod lupę taki motyw. Postanawia odpowiedzieć na pytanie: „no właśnie, co by było, gdyby to było możliwe?”… i, co zabawne, odpowiedź okazuje się banalnie prosta. Czy to wszystko nie byłoby wtedy jednym wielkim oszustwem?
A kto inny, niż nasz główny bohater Matthias, nadawałby się lepiej do pomocy w wielkim kłamstwie? W końcu jest on kimś, kogo określiłbym mistrzem farsy. Jego kariera zawodowa oscyluje wokół grania ról, nakładania masek. Jest eskortą, ale w wersji premium. Co to oznacza? Zamiast usług seksualnych, dostajemy coś znacznie lepszego – kameleona, który potrafi wcielić się w każdego. Jednego dnia będzie kochającym synem, następnego młodszym partnerem bogatej kobiety – aż chciałoby się rzec trophy manem – a w jeszcze innym terminie idealnym ojcem, który oczaruje całą klasę, mówiąc, jakim to jest świetnym pilotem samolotów, o czym wie tyle, co przeczytał w książce zeszłej nocy, ale kto by tam zwracał na to uwagę – ważne to umieć się sprzedać, prawda?

Dlatego uważam, iż figura maski, która przecież w naszej kulturze już od czasów antycznych oznacza przybieranie ról, wcielanie się w kogoś – idealnie pasuje do naszego bohatera. Erving Goffman, wybitny socjolog i antropolog kultury, stwierdził kiedyś, iż życie społeczne przypomina przedstawienie teatralne, w którym jednostki prezentują różne „ja” lub „maski” w zależności od sytuacji społecznej i otaczającej ich publiczności. Wydaje mi się, iż Matthias w Pawie zwyczajnym zna mask theory Goffmana na pamięć i z pewnością była dla niego lekturą formującą. Nasz mistrz farsy nie wykonuje performansu w teatrze życia codziennego, on się tym performansem staje. I to właśnie tutaj kreuje nam się jeden z głównych wątków całego filmu i muszę powiedzieć, iż z tego wątku, debiutujący na stołku reżysera Bernhard Wenger wychodzi obronną ręką.
Matthias nieustannie zakłada maski, można wręcz powiedzieć, iż nigdy ich nie zdejmuje – to jednak nie może obejść się bez konsekwencji. jeżeli jego rutyna polega na ciągłym byciu kimś innym, naturalnym wydaje się, iż linią mety takiej działalności jest zatracenie samego siebie. Nie zdejmując nigdy masek, wypiera on swoje własne „ja”, czyniąc z siebie pustą, czystą kartę. Matthias zatem jawi nam się jako postać, która bez swoich ról, które przybiera na potrzeby pracy, jest żadna, całkowicie nijaka i… nudna. Przytakiwanie i spełnianie oczekiwań klientów weszło mu tak bardzo w krew, iż również w życiu prywatnym będzie godził się na wszystko, nieustannie przytakiwał podczas spotkań z przyjaciółmi zamiast się odezwać i co najgorsze, będzie udawał emocje, których, jak mu się wydaje, od niego oczekujesz. Znamienna w tym kontekście jest scena, kiedy po kłótni z partnerką naciera on czymś powieki, żeby wywołać płacz i w konsekwencji lepiej odegrać smutek, bo sam przez większość filmu emocji nie odczuwa. To naprowadza nas na jeszcze jedną cechę naszego mistrza farsy – jest on postacią fałszywą, oszustem zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Oszustwo to cecha nie tylko głównego bohatera – wydaje się ono być tematyzowane na każdym kroku całej produkcji. Już sama scena otwarcia zapowiada, iż fałsz i gra pozorów to wszystko, na co stać ludzi stojących przed kamerą.

Oto na idealnie przystrzyżonym polu golfowym, podczas przepięknej słonecznej pogody widzimy w centrum kadru wózek golfowy. Jest jednak pewien problem – wózek płonie. Bardzo gwałtownie zza kadru przybiega para i zaczyna gasić pojazd. Zanim to się jednak stanie słyszymy, jak mężczyzna mówi do kobiety, która, jak gwałtownie się domyślamy, jest jego klientką, żeby poczekała albo gasiła powoli, bo dzięki temu więcej ludzi się zbierze i to zobaczy. Nasza para amatorskich strażaków otrzymuje nieustanne słowa pochwały i uznania, a dla nas staje się jasne, kto doprowadził do podpalenia wózka. Praca idealnie wykonana, gdybyście mogli napisać pozytywną opinię i dać pięć gwiazdek, to byłbym wdzięczny.
Fałsz, farsa i obłuda są również zaznaczane w sposób, który niezwykle mnie bawił i który bardzo doceniam. Drwina z „klasy wyższej” czy innych snobistycznych środowisk artystycznych co prawda nie jest w tej chwili rzeczą pierwszej świeżości. W Pawie zwyczajnym pobrzmiewają echa ostatnich filmów Östlunda, ale całe szczęście w odróżnieniu od W trójkącie (2022), nie idziemy w stronę całkowitej eksploatacji nurtu eat the rich, który czasy swojej świetności ma już dawno za sobą. Tutaj żart polega na podkreśleniu absurdu tych klas, ich całkowitego niezrozumienia sztuki, w tym sztuki, jak oni by to określili, „wysokiej”, bo przecież wystarczy, iż ktoś pomaluje swoje ciało albo wysmaruje się błotem i mamy „niezwykle odważny performans”. Zresztą oprócz wyśmiewania bajecznie bogatych ludzi, niezbyt przychylne spojrzenie jest również kierowane do sztuki współczesnej i konceptualnej. Kiedy jeden z bogatych klientów Matthiasa chce zostać prezesem klubu, wpłaca pieniądze na, jak to sam określa „te durne akcje charytatywne”. Przykładów można mnożyć w nieskończoność, bowiem scen wyśmiewających odrealnienie i głupotę środowisk snobistycznych jest tutaj naprawdę wiele, choćby jeżeli czasem są poukrywane na dalszym planie.
Humor zresztą jest chyba najmocniejszą cechą Pawia zwyczajnego, głównie przez wygrywanie go dzięki absurdu. Każdy tutaj gra z poważną, kamienną miną w scenach całkowicie absurdalnych, co jeszcze bardziej podkreśla odklejenie bohaterów dramatu. Bernhard Wenger humorem mającym na celu podkreślić wady naszej codzienności – bo aż ciężko nie widzieć w tych snobach, którzy chcą kontrolować to jak widzą ich inni, odwołań do idei autokreacji siebie w mediach społecznościowych – idzie momentami za daleko, stając się w niektórych scenach zgrywą dla samej zgrywy, czyniąc tym samym swój największy atut przekleństwem.

Tempo po 45 minutach również staje się problematyczne. Do tego momentu naprawdę sprawnie i przyjemnie płyniemy wraz w filmem, ale im bardziej namnażają się wątki scenariuszowe, tym bardziej reżyser wytraca to, co zbudował wcześniej. Do tej pory, pomimo braku jasnej segmentacji opowieści, nie mogłem wyzbyć się wrażenia skakania między pojedynczymi, krótkimi epizodami historii – raz mamy wątek udawania syna, raz wątek starszego mężczyzny śledzącego bohatera, raz wątek związku Matthiasa itd. Po 10-15 minutach wracamy do wątku wcześniejszego i w ten sposób historia toczy się dalej. Problem zaczął pojawiać się w momencie łączenie tych wątków ze sobą po to, żeby stanowiły one podwaliny do wielkiego finału rodem z The Square (2017). To łączenie i domykanie niektórych wątków nie idą twórcom najlepiej – niektóre są niepotrzebnie długie, a inne kończone zbyt wcześnie. Przez to finał, jakkolwiek interesujący i imponujący traci jednak trochę glamouru i impaktu.
Elegancji za to nie można odmówić formie filmowej, która pomimo swojego minimalizmu idealnie dodaje bogactwa całej produkcji. Nowoczesna architektura filmowana jest z surowością, odpowiednim chłodem mającym oddać dystans emocjonalny bohaterów, który jest podkreślany na każdym kroku. Z kolei zdjęcia we wnętrzach, z naciskiem na podkreślenie wystroju lokum, zdradzają nam, kim są właściciele – co lubią lub cenią, jakie są ich cechy charakteru i osobowości. Bohaterowie filmowani za każdym razem w szerokich, perfekcyjnie symetrycznych kadrach bezbłędnie oddają sztuczność miejsc, sytuacji, postaci i dialogów.
Ostatecznie Paw zwyczajny to udany debiut. Jasne, ma kilka problemów, elementów, nad którymi warto następnym razem popracować, ale humor i warstwa wizualna to wynagradza. Myśl filmu, może nie jest specjalnie odkrywcza, ale wciąż uważam, iż w tak popularnym ostatnio pochodzie europejskiego kina spod znaku satyry debiut Bernharda Wengera plasuje się po stronie tych udanych.
Korekta: Michalina Nowak