Paranormal Society

filmweb.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: plakat


Johna Hsu pamiętam jeszcze z krótkiego metrażu "Twoja duchowa świątynia jest do bani". Kręcony w technologii VR short wyróżniał się przede wszystkim chwytliwym tytułem; jego "rzeczywistość poszerzona" ograniczała się do dwóch niezależnych przestrzeni akcji, między którymi widz musiał przeskakiwać szybkimi skrętami szyi. W cenie biletu nie było wejściówki na masaż, pamiętam to rozczarowanie, bo uczucie narracyjnego odrętwienia nie chciało wyjść z karku jeszcze jakiś czas po seansie. Na szczęście dla Hsu, zafascynowani nowymi technologiami producenci musieli być innego zdania – raptem dwa lata później zaangażowali młodego reżysera do przeniesienia na ekran "Detention", tajwańskiego klasyka spod znaku myszki i klawiatury. Klasyczna opowieść filmowa zaadaptowana na język VR-u podmieniona została więc przez zaadaptowanie gry wideo na język klasycznej opowieści filmowej. Czasem jak nie idzie, to trzeba odwrotnie; zmiana kierunku wektora odpłaciła się Hsu box-office'ową sensacją. Film w kraju okazał się niespodziewanie jedną z najlepiej zarabiających produkcji dekady, przy okazji zdobywając też 12 nominacji do wschodnioazjatyckich Golden Horse Awards, wygrywając nagrody w 5 kategoriach. Dwa filmy, dwa lata, a zmieniło się tak jakby wszystko. Pięknie się czasem to życie toczy.

Tym ciekawszy jestem, co jeszcze zdoła się w życiu Johna Hsu zmienić po premierze "Stowarzyszenia umarłych gwiazdorów", filmu pozornie odcinającego się zarówno od technologicznej zajawki "Twojej duchowej świątyni…", jak i społeczno-politycznej mocy "Detention", egzorcyzmującej horrorową poetyką traumę po tajwańskim Białym Terrorze (najdłuższym stanie wojennym, jaki widziała ta planeta). Choć Hsu trzyma się opowieści o duchach, w podjętym gatunku interesuje się wyłącznie tym, co tradycyjnie leży poza jego ramami – pulsującym komediowym potencjałem i grozą leżącą w niezbadanej przyszłości.

Rzeczywistość "Stowarzyszenia…" to bowiem zaświaty wprost z marzeń możnych doczesności, lepka od ektoplazmy studyjna scena dla telewizji śniadaniowych, rozdań nagród, wystawnych gal i bankietów. Parcie na szkło jest tym silniejsze, iż brutalnie egzystencjalne – ikony straszeń i opętań swoją działalnością zapewniają sobie nieśmiertelność w świetle fleszy, gdy ci zapomniani dosłownie na zawsze rozpuszczają się w niebycie. Stawka najwyższa z możliwych stale nasyca rynek konkurencją i wielozadaniowością branży. Obok aktywnie straszących gwiazd, zdobywających kolejne wyróżnienia dla zjaw roku, świat Hsu zapełniają też gildie i menadżerowie, aktorscy trenerzy i specjaliści od efektów specjalnych, pośrednicy, dziennikarze i krytycy; słowem, wszyscy ci nieumarli, którzy każdego dnia próbują z biznesu wycisnąć swoją szansę na przetrwanie w wieczności. Fabuła lewituje sobie tutaj dwutorowo, naprzemiennie skacząc pomiędzy wątkiem wycofanego beztalencia, desperacko próbującego uniknąć dezintegracji (Gingle Wang) a narastającym konfliktem między utytułowaną diwą trwogi (Sandrine Pinna) i jej zbuntowaną protegowaną (Yi Ti Yao), która dostrzega biznesową okazję w straszeniu przez Internet.

Te dwa wątki płyną w "Stowarzyszeniu…" w swoim tempie, zagęszczając perspektywy przestrzennej satyrki na zupełnie doczesną branżę filmową. Hermetyczną społeczność, w której stołki zajęte są choćby po śmierci, biznes rozdarty pomiędzy świętością ikon a fascynacją nowymi trendami, w końcu i sferę kultury w kryzysie, zabiegającą o uwagę nowych (żywych) pokoleń ze strachu przed osunięciem się w zbiorowe zapomnienie. Do wyboru, do koloru, bo wielopiętrowa metafora Johna Hsu to w końcu czuła zgrywa z branży filmowej, która z miłości do własnego tematu naświetla czyhający na horyzoncie problem pokoleniowej przemiany form rozrywki. Najpierw obrazując bardzo dosłowną niewidzialność w przestrzeni publicznej, potem redukując ją jedynie do zbioru silnych emocjonalnych bodźców (w wypadku tego świata – krótkotrwałych dreszczy przerażenia). Jednym z całego naręcza dowodów niech będzie scena, w której nagrany przez duchową gwiazdę klimatyczny filmik zostaje beznamiętnie przewinięty przez paczkę ziemskich influencerów.

Dlatego też szkoda, iż w miarę rozwoju filmu Hsu tę granicę pomiędzy światem żywych i martwych umacnia do poziomu nieprzekraczalnej fortyfikacji. Z czasem ten pierwszy z nich zupełnie przestaje go obchodzić, co rozczarowująco wypłukuje głębię interesująco przecież budowanej satyrycznej alegorii. Ma się wrażenie, jakby młody reżyser swój ostrzał na rodzimą branżę przeprowadzał ślepakami; wyposażony co prawda w pełny magazynek obserwacji, ale i naboje puste we wnioski. Czasem zręcznie odwraca od tego uwagę trafionym komediowym timingiem i postmodernistyczną aspiracją. Jego kadry wygrzebują ze wspomnień Kubrickowskie "Lśnienie" i "Ekusute" Siona Sono, słynny odwrócony spider-walk "Egzorcysty" czy telefon z "Krzyku". John Hsu celnie zauważa też, iż różnica pomiędzy śmiechem i trwogą kryje się zawsze w perspektywie – lewitujący talerz jest więc o tyle przerażający, o ile nie widzimy ducha, który ze znużeniem na twarzy unosi go w górę i w dół. Wszystko podbudowuje też poetyką telewizyjnej reklamy, w której atmosfera grozy ostatecznie zawsze przełamana jest slap-stickowym żartem. Ta zawadiacka błyskotliwość działa w obrębie filmu, choć w pewnym momencie zaczyna męczyć naraz swoją powtarzalnością i świadomością braku większej ambicji. Hsu asekurancko boi się stawiania tez, przeraża go perspektywa zbudowania dramatu bohaterów, strach napędza wyjście poza podważającą wszystko komediową strefę komfortu. Trudno się w sumie dziwić. Dla twórcy, który dopiero co wypłynął na szerokie wody wysokobudżetowego kina, konstruktywny zamach na branżę to faktycznie zadanie, które może zmrozić krew w żyłach.
Idź do oryginalnego materiału