Gdy nad światem panuje sztuczna inteligencja, tylko jedna zakonnica może go uratować. To nie żart, to całkiem sensowny opis serialu „Pani Davis”, w którym poza tym sensu nie ma za wiele. I świetnie!
Zarówno ta powyższa, jak i jakiekolwiek inne próby opisu fabuły „Pani Davis” są adekwatnie z góry skazane na niepowodzenie, a przynajmniej mogą zostać uznane za jakiegoś rodzaju żart. Lepiej będzie więc po prostu stwierdzić, iż wyprodukowany przez platformę Peacock, a u nas dostępny na HBO Max serial to kompletny odlot, żeby nie powiedzieć: czysta głupota. Bo i jak inaczej nazwać historię, w której oprócz wspomnianej zakonnicy i wszechwiedzącego AI mamy również świętego Graala, rodeo, magików, ruch oporu i wiele, wiele więcej? A to dopiero początek!
Pani Davis to szalony serial, który trudno sklasyfikować
Za jakieś wyjaśnienie faktu, iż „Pani Davis” nie przypomina niczego, co do tej pory widzieliśmy, można uznać osoby współtwórców serialu, którymi są Tara Hernandez (długoletnia scenarzystka „Teorii wielkiego podrywu” i „Młodego Sheldona”) oraz Damon Lindelof (twórca m.in. „Lost”, „Pozostawionych” i „Watchmen”). Trudno było jednak przewidywać, iż połączenie jej poczucia humoru z jego oryginalnym i emocjonalnym podejściem da aż tak zdumiewający efekt, fundując nam po brzegi wypełniony absurdem i wręcz kipiący od pomysłów serialowy rollercoaster. Gotowi na przejażdżkę? Lepiej zapnijcie pasy!
Wyjaśniając podstawy – tytułowa pani Davis to nie główna bohaterka historii, a wszechobecna sztuczna inteligencja, która najwyraźniej znalazła sposób na uleczenie świata ze wszystkich jego problemów, włączając w to głód i wojny. Czy wszyscy żyją zatem beztrosko i szczęśliwie? Nie, bo jak się gwałtownie okazuje, nie każdy darzy algorytm uwielbieniem. Do takich osób zalicza się siostra Simone (Betty Gilpin, „GLOW”), zakonnica mająca bardzo osobisty powód, żeby nie znosić tajemniczego AI. Co też czyni, w przerwach między wyrabianiem dżemu w swoim zakonie i polowaniem na hochsztaplerów w okolicach Reno.
Tak się jednak składa, iż o ile Simone najchętniej nigdy nie miałaby z panią Davis nic wspólnego, ona (albo „to”, w końcu nikt nie nazywa Facebooka Doug!) bardzo chce się z naszą bohaterką skontaktować w celu zlecenia jej misji odszukania… świętego Graala. Kwestią niedługiego czasu jest więc, aż Simone zostanie wplątana w grubszą aferę, której kierunku nie sposób przewidzieć. Tym bardziej iż zmienia się on praktycznie z odcinka na odcinek, rzucając Simone z miejsca na miejsce, stawiając wobec coraz dziwniejszych wyzwań i przeciwników, a także garstki niepewnych sprzymierzeńców, jak jej były chłopak Wiley (Jake McDorman, „Limitless”), aktualnie stojący na czele grupy maczystowskich buntowników przeciwko algorytmowi.
Pani Davis to czysty odlot, który świetnie się ogląda
Można więc na pewnym poziomie odbierać „Panią Davis” jako dość jednoznaczną opowieść o konflikcie wiary z nauką, zwłaszcza iż obydwu kwestiom poświęca się tu sporo miejsca. Pierwszej za sprawą Simone, jej historii i powodów, dla których przywdziała habit, a drugiej poprzez wpływ technologii na ludzi i ich życie, oraz wyglądającą zza tego metaforę naszych własnych lęków przed technologiami. Rzecz w tym, iż zamiast przerabiania po raz kolejny znajomych motywów w mniej czy bardziej typowy sposób, twórcy wybrali pokrętną drogę, ubierając wszystko w wyjątkowo ekstrawaganckie szaty i tworząc jedyny w swoim rodzaju spektakl.
Przynajmniej w czterech pierwszych odcinkach (które można już oglądać na HBO Max) „Pani Davis” skutecznie wymyka się wszelkim próbom gatunkowego czy treściowego zaszufladkowania, od początku zaskakując na pozór niepasującymi do siebie elementami. Tu zaliczymy wycieczkę na bezludną wyspę, tam cofniemy się o kilkaset lat, ktoś straci głowę (dosłownie), a gdzie indziej coś efektownie wybuchnie. Z jednej strony nijak nie da się z tego ułożyć logicznej całości, z drugiej jakimś cudem wszystko zdaje się do siebie idealnie pasować, w szybkim tempie posuwając akcję dalej i nie pozwalając nam nad nią zbyt długo rozmyślać.
Czy to tuszowanie scenariuszowej niekompetencji, pewnie dopiero się okaże, ale po tym, co już widziałem, naprawdę trudno się do twórców o coś przyczepić i stwierdzić, iż ich pomysł nie działa. „Pani Davis” jest w swoim braku sensu całkowicie logiczna, bynajmniej nie serwując nam niepowiązanych ze sobą scenek, ale układającą się w ciąg przyczynowo-skutkowy fabułę – absurdalną, to jasne, ale co z tego? Ważne, iż śledzi się ją ze stale rosnącym zainteresowaniem, najzwyczajniej w świecie znakomicie się przy tym bawiąc.
Pani Davis prosi widzów, żeby otworzyli się na nieznane
A wierzcie mi, iż zabawę ten serial może wam zafundować absolutnie znakomitą, o ile tylko mu pozwolicie. Akceptując postawione przez twórców warunki, trzeba bowiem odrzucić standardowe podejście do ekranowej historii i mających się względem niej oczekiwań. „Pani Davis” ich nie spełni, w zamian oferując jednak niezwykłe bogactwo niczym nieskrępowanej wyobraźni, doprawione szybką i efektowną akcją, barwną i wyróżniającą się spośród tłumu estetyką czy zwariowanym, ale wcale nie głupkowatym humorem. Skojarzenia z „Monty Pythonem” wydają się jak najbardziej na miejscu.
Trzeba też wspomnieć, iż znakomicie odnajduje się w tym klimacie główna bohaterka serialu, tylko na pierwszy rzut oka będąca postacią równie niedorzeczną, co widok zakonnicy na motocyklu. Simone z miejsca okazuje się bardziej ludzka, niż mogłoby się wydawać, miksując drobnostki w stylu urodzinowej whisky z matką przełożoną (Margo Martindale, „Obserwator”, „The Americans”) ze swoją trudną przeszłością i równie zawiłą teraźniejszością, w której niepoślednią rolę odgrywa skomplikowana relacja z restauratorem imieniem Jay (Andy McQueen, „Outer Banks”).
Spinająca to wszystko w całość Betty Gilpin wykonuje świetną robotę, nie pozwalając, by jej bohaterka stała się tylko pionkiem w pokręconej grze. Często pełni rolę uziemienia dla odlatującego coraz wyżej fabularnego balona, jednocześnie będąc szczerą w wyznawanych przez siebie wartościach. A te wypadają przekonująco, choćby jeżeli są nam bardzo odległe, sprawiając, iż historia nabiera znaczenia ponad bycie dziwaczną ciekawostką.
Pani Davis – czemu warto oglądać serial z Betty Gilpin?
Już to w zupełności mi wystarczyło, żebym zatopił się w „Pani Davis” po uszy, nie wiedząc, gdzie i kiedy znikają mi przy niej kolejne godziny. Na tym się jednak nie skończyło, bo wraz z upływającym czasem serial miał coraz więcej do zaoferowania. Przedstawiając kolejne uroczo karykaturalne postaci (moim faowrytem jest znany z „Doliny Krzemowej” Chris Diamantopoulos w roli JQ), dokładając następne warstwy do wielopiętrowej intrygi, czy zabierając nas w dotąd nieznane rejony fabuły, twórcy bez przerwy utrzymują widza pod prądem, czyniąc seans niesamowicie żywym, bardzo zabawnym i w pełni satysfakcjonującym, choćby jeżeli poszczególne odcinki głównie mnożą pytania.
I o ile w większości przypadków z ostateczną oceną wstrzymywałbym się przed poznaniem na nie odpowiedzi, o tyle tym razem odnoszę wrażenie, iż te nie mają w gruncie rzeczy większego znaczenia. Nie zrozumcie mnie źle, jestem przekonany, iż Hernandez i Lindelof wiedzą, co robią i całe to szaleństwo dokądś prowadzi. Nie wydaje mi się jednak, by rozwiązania były w tym przypadku kluczowe.
Sama podróż jest wszak przeżyciem tak pasjonującym, iż jej zakończenie, jakiekolwiek miałoby się okazać, schodzi na drugi plan. Siła tej historii tkwi w opowiadaniu, sposobie w jakim narracja dynamicznie prze naprzód i gwarancji emocji do ostatnich sekund każdego odcinka. A czy będziecie po nich wiedzieć, co adekwatnie obejrzeliście? Nie – i jest to naprawdę wspaniałe uczucie.