Kompletny bezsens, absolutne wariactwo i czysta głupota, a może prosta historia z happy endem? Czy w szaleństwie „Pani Davis” była metoda, czy wszystko okazało się wielką zgrywą? Spoilery!
Kilka ostatnich tygodni spędzonych w towarzystwie „Pani Davis” nauczyło nas, żeby nie spodziewać się niczego. Albo inaczej, w każdej chwili spodziewać się dosłownie wszystkiego. Serial, który na pierwszy rzut oka przedstawiał stary jak świat konflikt wiary z technologią, błyskawicznie wywrócił banalne założenie do góry nogami, pokazując, iż wszelkie oczekiwania wobec niego można wyrzucić do kosza. W tym przypadku nie obowiązują żadne zdroworozsądkowe zasady. Czy w takim razie można było liczyć, iż finał przyniesie jakieś jasne rozwiązania?
Pani Davis – co się wydarzyło w finale serialu?
W teorii wydawało się to dość naiwnym podejściem, zwłaszcza biorąc pod uwagę dotychczasowe, oględnie mówiąc nietypowe, losy siostry Simone (Betty Gilpin). Nikt nie powinien mieć pretensji, jeżeli wasza wiara w logiczne zakończenie osłabła już gdzieś w okolicach historii świętego Graala okazującej się reklamą butów, a przecież potem było jeszcze dziwniej. choćby przyjmując z otwartymi ramionami wszystko, co przyszykowali nam twórcy, można było zwątpić, iż kryje się za tym jakikolwiek sens. A tu psikus – nie tyle jest sens, co wręcz można się kłócić, iż całość jest zbyt prosta.
No bo jak to? Wszystkie te cuda niewidy miały prowadzić właśnie dotąd? Do zwykłego wyłączenia algorytmu, za którym nie kryła się żadna wielka tajemnica? Do odkrycia, iż celem pani Davis nie jest zbawienie świata i ludzkości, a zwykła satysfakcja ze strony klienta? Do szczęśliwego zakończenia z kowbojem, białym koniem i odjazdem ku zachodzącemu słońcu? Możecie powiedzieć, iż to rozczarowujące, ale moim zdaniem jest wręcz przeciwnie. Owszem, „Pani Davis” trochę sobie z nas kpi, jednak bardziej stara się zwrócić naszą uwagę na to, co od początku stanowiło istotę serialu. Jego ludzkie oblicze.
To natomiast można było w finale podziwiać w całej okazałości, począwszy od poznania absurdalnej genezy pani Davis jako aplikacji dla sieciowej restauracji Buffalo Wild Wings, a skończywszy na tym, z czym musieli się osobiście skonfrontować Simone i Wiley (Jake McDorman). Pozornie odległe, mają te różne punkty fabularne ze sobą dużo wspólnego, przybliżając do odkrycia, co tak naprawdę oglądamy. Nie, wcale nie historię oporu wobec sztucznej inteligencji, którą na koniec sprowadzono do taniego żartu o rządzącej światem apce do sprzedaży kurczaków. Po pierwsze, to przecież zawsze był żart (niekoniecznie tani), przynajmniej na powierzchni. Po drugie, wszystko, co kryło się pod nią, było już całkiem na serio.
Pani Davis to niezwykła historia o prostym znaczeniu
I tak, podczas gdy Simone uświadamiała sobie, co znaczy kochać i pozwolić swojej miłości odejść, oraz gdy Wiley udowadniał samemu sobie swoją wartość i szukał sensu życia w czasie jazdy zabójczym rollercoasterem (to nie jest zmyślony koncept!), my mogliśmy na własne oczy ujrzeć, jak serialowy bezsens nabiera coraz wyraźniejszych kształtów. O dziwo, wyglądające spod odlotowej powłoki znaczenia wcale nie układały się w szczególnie wymyślne wzory. Przeciwnie, im dalej, tym bardziej oczywiste się one stawały, odnosząc się do podstawowych ludzkich emocji i uczuć.
Miłość i aprobata ze strony matki. Ból po stracie i jego przepracowanie. Stawianie sobie nowych celów i patrzenie naprzód zamiast ciągłej ucieczki w przeszłość. „Pani Davis” w niczym nie odkrywa Ameryki, będąc jednak w tych banalnych odkryciach zaskakująco szczera – zwłaszcza jak na drogę, która do nich prowadziła. Pewnie, można serialowi zarzucić, iż nie niesie ze sobą takiego emocjonalnego ładunku, jak choćby wcześniejsze produkcje jego współtwórcy, Damona Lindelofa, ale rzecz w tym, iż nie musi. Wystarczy, iż jest w swoim szaleństwie autentyczny, pozwalając uwierzyć, iż czasem do szczęścia nie jest potrzebne nic więcej, niż kanapka z masłem, miodem, mortadelą i szczyptą miłości.
Pani Davis ma na koniec kilka happy endów
Ostatecznie zakończenie „Pani Davis” można więc uznać za nadspodziewanie jasne, klarowne i szczęśliwe, mimo zawartych w nim pożegnań. Bo przecież trudno nazwać smutnym to z udziałem uwolnionego od wiecznego serwowania falafeli Jaya (Andy McQueen), czy godzącej się wprawdzie ze śmiercią męża, ale odbudowującej za to relację z córką Celeste (Elizabeth Marvel). I znów nie mówią tu twórcy niczego nadzwyczajnego – choćby w kwestii wiary, która nie wymaga bliskości i oddania w dosłownym znaczeniu – ale są przy tym wyjątkowo przekonujący. choćby jeżeli szczera rozmowa najbliższych sobie osób odbywa się dzięki cyfrowego pośrednika.
A skoro jest o niej mowa, to trzeba też wspomnieć o końcu spotykającym panią Davis, która wyłącza się, dotrzymawszy złożoną Simone obietnicę. Tu pojawia się zagwozdka – szczęśliwe to zakończenie czy niekoniecznie? Wiemy wszak, iż algorytm bynajmniej nie był złowrogi, na swój sposób będąc bardzo skutecznym w uszczęśliwianiu ludzi, choćby wymagało to z jego strony kontrowersyjnych uczynków. Zresztą krótkotrwałe efekty zniknięcia pani Davis pokazują, jak bardzo ludzkość jej potrzebowała. A może jednak nie?
Pani Davis, czyli co z tą sztuczną inteligencją?
Już same manipulacje, jakich dopuszczał się algorytm, żeby uszczęśliwić swoich użytkowników, choćby jeżeli czynione w dobrej wierze, każą poddać go w wątpliwość. Na pokręcony sposób twórcy uderzają w ten sposób w podejście, które widzi w technologii coś więcej niż pożyteczne narzędzie, nadając jej niemal religijnego wymiaru. Za sprawą Joy (Ashley Romans, „NOS4A2”), programistki, od której młodzieńczych ideałów wszystko się zaczęło, wyśmiany został cały koncept sztucznej inteligencji rozwiązującej każdy ludzki problem. Może jest to zbyt dosłowne („Algorytmy są tępe!”), ale też kto wie, być może już takiego otrzeźwienia potrzebujemy albo będziemy potrzebować bardzo niedługo.
Czy to kupujecie, czy nie, jest jednak kwestią osobistą. Faktem jest z kolei to, iż twórcy starali się pokazać trzecią drogę między zbytnim zaufaniem czy to religii, czy technologii, i wyszło im całkiem nieźle. Stawiając na koniec na człowieka i jego zdolność do troski o innych, stawiają na optymistyczne rozwiązanie. Dają też jasno do zrozumienia, iż to wciąż człowiek jest w tym najważniejszy, choćby jeżeli swoimi wyborami czasem sprawia sobie i innym ból. Ten wszak bywa pożyteczny, a unikanie go za wszelką cenę to żadne rozwiązanie. Banał? Owszem. Ale pokażcie mi inny serial, który potrafiłby go sprzedać w tak atrakcyjny sposób.