Pan Slaughter – recenzja książki. Ze śmiercią mu do twarzy

popkulturowcy.pl 22 godzin temu

Jeżeli tęskniliście za kryminalnymi historiami od Roberta McCammona, to kolejna dawka przygód młodego Corbetta powinna was zadowolić. Ale ostrzegam – ta wyprawa znacznie różni się od poprzednich części tej serii. Czy jednak jest to różnica na plus?

Matthew Corbett nie może narzekać na nudę. Od jego ostatnich przygód minęły ledwie 2 miesiące, w trakcie których nieźle obrósł w piórka, gdy stał się lokalnym bohaterem wypromowanym przez nowojorskie czasopismo „Skorek”. Jego właściciel, i jednocześnie jedyny redaktor, Marmaduke opisał jego walkę o życie w posiadłości Chapela i to, jak dzielnie bronił Berry przed „armią” zabójców. Podkolorowane przez Grigsby’ego opowieści sprawiły, iż Corbett, jak sam przyznawał, stał się w mieście istną znakomitością.

Jego kariera w Agencji Herald również się rozwija. Bohater rozwiązuje lokalne problemy, czasem samodzielnie, a czasami w kooperacji ze swoim mentorem, Hudsonem. Pewnego dnia otrzymują niespodziewane zlecenie bezpośrednio od władz miasta. Przypada im zadanie transportowania groźnego skazańca, przebywającego w tej chwili w znanym im zakładzie psychiatrycznym. Pilnowanie owego więźnia, którego już kiedyś mieli nieprzyjemność poznać, okazuje się dla nich nie tylko najtrudniejszym zadaniem, ale i sprawdzianem ich współpracy oraz silnej woli. Bowiem tytułowy Pan Slaughter to wprawiony morderca i przebiegły, psychopatyczny manipulator, który wciąga swoich strażników we własną grę.

Początkowe rozdziały powieści to w zasadzie epilog do Królowej Bedlam. Oprócz tego, iż opisywane są zmiany, jakie zaszły w życiu głównego bohatera, powracamy na chwilę do posiadłości, w której omal nie zakończył się żywot Matthew, a autor stara się domknąć pewne wątki z emocjonującego finału poprzedniej części. Następnie przechodzimy do bieżącej misji, która z początku wydaje się zleceniem bardzo typowym i niewykraczającym poza standardowe zadania.

W zasadzie cała powieść wydaje się jedynie formą odskoczni od zapoczątkowanej w Królowej Bedlam intrygi. Pan Slaughter jest znacznie bardziej minimalistyczny. Mamy w zasadzie jeden wątek, a sama opowieść przypomina kino drogi. W jej trakcie pojawia się oczywiście kilka większych plot twistów. Jednak zestawiając to z kipiącymi od pobocznych wątków dwiema poprzedniczkami, ta powieść miejscami może się wydawać wręcz wybrakowana. Oczywiście McCammon stara się to nadrabiać kosmiczną wręcz dawką napięcia i zamkniętymi, opartymi na dialogach sekwencjami, porównywalnymi do produkcji Tarantino. Była to więc bardzo interesująca odmiana.

Kolejną nowością jest coś, czego moim zdaniem w tej serii bardzo brakowało, i uświadomiłem sobie to właśnie w trakcie lektury Pana Slaughtera. Otóż pierwszy raz wprowadzono czarny charakter z krwi i kości. Pewny siebie, wyrachowany, diabelsko przebiegły i nieprzewidywalny. Już pierwsze dialogi i opisy sugerowały, iż będziemy mieć do czynienia z niezwykle mocną postacią. Autor spełnił oczekiwania, które narodziły się przy pierwszym spotkaniu z antagonistą. I mimo jego widocznej schematyczności Slaughter jest naprawdę hipnotyzującym i wciągającym złoczyńcą, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Psychopata gwałtownie rozgryza bohaterów i wciąga ich w grę, w trakcie której ujawnia swoją przebiegłość i inteligencję.

Powieść można uważać za nieco mozolną, z racji tego, iż na głównym planie mamy cały czas jedynie trzech bohaterów. Jednak to tylko pozory. Dzięki napięciu, które potęgowane jest ze strony na stronę, oraz kilku mocnym zwrotom akcji, trzecia część przygód Corbetta naprawdę wciąga. Nie uznałbym jej za najlepszą z dotychczasowych. Trudno mi jednak zdecydować dlaczego. Mam mocno mieszane uczucia co do tego, jak poprowadzono fabułę i mocno ograniczono wątki poboczne. Autor wprowadził tu nieco eksperymentalnie sporą odmianę. Myślałem, iż ta z pozoru prosta przygoda dość gwałtownie nawiąże do świeżo zawiązanej szpiegowskiej intrygi. Tymczasem gatunkowi, który tu dominuje bliżej do psychologicznego thrillera, który w połowie wypełnia się wartką akcją. Pan Slaughter zdecydowanie jest bardzo ciekawą pozycją, która stoi kilkoma mocnymi elementami – na czele z tytułowym antagonistą. Ma jednak kilka głupotek, które trudno się czytało, a zachowanie głównego bohatera pierwszy raz irytowało do granic możliwości. Finalnie jest to jednak wciąż bardzo dobra powieść, która (choć nieco odstaje od poprzedniczek) wciąż trzyma poziom.


Źródło grafiki głównej: Vesper
Idź do oryginalnego materiału