Po kolacji Kinga usiadła z nogami na kanapie i wzięła książkę. Ledwo zagłębiła się w przygody bohaterki powieści, gdy do pokoju weszła mama z wibrującym telefonem w ręce. Na ekranie uśmiechała się Justyna Nowak.
Kinga niechętnie odłożyła książkę i odebrała połączenie, znacząco spoglądając na matkę. Ta w końcu zrozumiała, iż przeszkadza, i wyszła. Kinga nie miała wątpliwości, iż mama stoi za drzwiami i podsłuchuje.
Przez pięć minut gadały o niczym. Wreszcie Justyna oznajmiła, iż zaprasza ją na urodziny – impreza miała się odbyć w sobotę w domku letniskowym.
— Ale ty obchodziłaś je miesiąc temu. Czyż nie? — zdziwiła się Kinga.
— Co za różnica? Gotowa jestem świętować codziennie. To tylko pretekst, żeby się spotkać.
— Po co? Można się przecież spotkać bez powodu — powiedziała Kinga.
— Nie, musi być nutka tajemnicy, oczekiwanie. Przyjeżdża kolega mojego Tomka z Niemiec. Nie wie, kiedy mam urodziny. jeżeli zrozumie, iż to tylko podstęp, może odmówić spotkania. Ale urodziny to już coś poważnego. Monika, pamiętasz Monikę? Wrzeszczała jak opętana, gdy dowiedziała się, iż przyjeżdża. Podobno jest reżyserem, czy kimś takim. A Monika marzy o graniu w filmach. Przyczepiła się jak rzep do psiego ogona. Nie daje mi spokoju.
— Więc wszystko jasne. A ja po co ci jestem?
— No jak to? To przecież urodziny! — Justyna zaczynała się irytować niezrozumieniem.
— Do statystowania? — domyśliła się Kinga. — A czemu na działce? Przecież śnieg jeszcze nie stopniał.
— Nie bądź naiwna. Żeby nie uciekł — zaśmiała się Justyna, zadowolona z siebie. — No to jedziesz? Będzie zabawa, kiełbaski z ogniska. Mamy tam jeszcze choinkę. Po świętach nie zdążyliśmy jej sprzątnąć. I śniegu nawiało, pewnie byśmy nie przejechali. No proszę, zrób to dla mnie — powiedziała Justyna, a Kinga wyobraziła sobie jej dolną wargę wykrzywioną w dziecięcym grymasie.
— Dobrze już — westchnęła Kinga.
Zgodziła się, bo do soboty zostały cztery dni. W tym czasie mogło się zdarzyć wszystko. Na przykład zachoruje albo Justyna, i wyjazd się nie odbędzie.
Odłożyła telefon, a do pokoju natychmiast weszła mama.
— Dokąd cię zapraszała?
— Mamo, przecież słyszałaś — uśmiechnęła się Kinga.
Mama choćby się nie speszyła.
— No to jedź. Zawsze siedzisz w domu. Zaraz czterdzieści, a ty nie zamężna. Nie doczekam się wnuków.
— Mamo, narzeczeni nie rosną jak przebiśniegi na działce — zażartowała Kinga. — Mam dopiero trzydzieści dwa, całe osiem lat do czterdziestki. A dzieci powinny rodzić się z miłości, a nie dlatego, iż ty chcesz wnuków…
Mama zacisnęła usta, machnęła ręką i wyszła, ale po chwili wróciła i znów stanęła przed Kingą.
— Całe dnie czytasz. Żyjesz cudzym życiem, a twoje ucieka. Książki nie pomogą ci wyjść za mąż. Czas ucieka…
— Przecież słyszałaś, jadę. Przywiozę ci stamtąd wnuki — znów zażartowała Kinga.
Mama pokiwała głową z wyrzutem.
— Przepraszam, mamo. — Kinga zerwała się z kanapy i objęła ją.
W piątek Justyna znów zadzwoniła, przypomniała o wyjeździe, powiedziała, żeby ubrać się odświętnie, by nie stracić twarzy przed zagranicznym gościem, i iż z mężem będą czekać pod domem punktualnie o siódmej.
— Dlaczego tak wcześnie? — oburzyła się Kinga.
— Droga, trzeba napalić w piecu, przygotować wszystko… Ledwo zdążymy przed wieczorem.
O szóstej rano zadzwonił budzik. Kinga nie mogła sobie przypomnieć, po co nastawiła go tak wcześnie w weekend. Weszła mama i oznajmiła, iż śniadanie gotowe.
Kinga przypomniała sobie o działce i urodzinach i jęknęła. Żegnajcie, spokojne weekendy. Powlokła się do łazienki. Gdy godzinę później wyszła przed blok, czekał już samochód Tomka. Kinga wsiadła na tylnie siedzenie i ponuro się przywitała.
— No nie marszcz się. Możesz się zdrzemnąć w drodze — łaskawie pozwoliła przyjaciółka.
Justyna paplała bez przerwy. „Jak on z nią wytrzymuje?” — pomyślała Kinga i niedługo rzeczywiście zasnęła.
W osiedlu letniskowym było pięknie i pusto. Na działkach bielił się nietknięty śnieg, tylko na drogach między domami widać było ciemne ślady opon. Znaczyło to, iż nie będą tam sami.
W domu stała wciąż wielka sztuczna choinka. Przez chwilę Kinga miała wrażenie, iż cofnęli się w czasie o dwa i pół miesiąca i przyjechali świętować Nowy Rok. Tomek od razu zajął się piecem, w powietrzu unosił się zapach drewna, żywicy i dzieciństwa.
Zanim ogień dobrze się rozgrzał, podjechały kolejne dwa samochody. Kinga z Justyną patrzyły przez okno, jak z jednego wysiadła znajoma para i Monika. Z drugiego — wysoki nieznajomy w okularach.
— To ten reżyser? Jakoś nie wygląda — podzieliła się wątpliwościami Kinga.
— A ty wielu reżyserów w życiu widziałaś? — zapytała Justyna.
Towarzystwo szło w stronę domu. Monika podskakiwała jak młoda koza, zapadała się w śnieg i śmiała. Jej głośny chichot ogłaszał przybycie wszystkim, którzy zdecydowali się spędzić weekend na działce.
— Dość gapienia się — powiedziała Justyna i pierwsza odeszła od okna.
Poszła do drzwi witać gości, a Kinga udała się do kuchni i zaczęła wyładowywać zakupy.
— Twój kolega naprawdę jest reżyserem? — zapytała Kinga Tomka.
Nie zdążył odpowiedzieć, gdy w domu rozległ się tupot, krzyki, a nad wszystkim górował rozentuzjazmowany śmiech Moniki. Ta od razu rzuciła się do choinki. Reżyser wnosił do kuchni torby, uścisnął dłoń Tomka i skinął głową Kingi, zatrzymując na niej wzrok.
— Pomóc? — zapytał.
Do kuchni wdarł się tłum, od razu zrobiło się ciasno i głośno. Wesoło trzaskały drewno w piecu. Kinga pomyślała, iż dobrze zrobiła, przyjeżdżając tu.
Po lekkim posiłku mężczyźKiedy kilka lat później Kinga patrzyła przez okno swojego domu w Monachium na bawiące się w ogrodzie dzieci, wciąż nie mogła uwierzyć, iż tamte zimowe spotkanie na działce zmieniło całe jej życie.