Lubię reżim, jaki w dobie streamingowych desantów serialowych "całych sezonów naraz" wciąż narzuca HBO. Zasady są proste: jeżeli chce się być na bieżąco, platforma pozwala na oglądanie jednego odcinka danej produkcji tygodniowo. Zwykle udaje mi się zachować regularność, lubię ów narzucony porządek i kilka tygodni wypełnionych systematycznymi seansami, jak w czasach dominacji telewizji liniowej. To dobry reżim.
Za to "Reżim" wybitnie HBO nie wyszedł. Można by rzec, iż powinno się go obalić, ale odnoszę wrażenie, iż po wyczekiwanej premierze pierwszego odcinka, w kwestii zainteresowania widzów nastąpiło tak zwane "samozaoranie". Po drugim odcinku zaś miniserial Willa Tracy'ego już chyba zupełnie #nikogo.
Z wysiłkiem dotrwałem do końca tej nieudanej politycznej satyry, która od początku popełnia kardynalny błąd i wielokrotnie go powtarza. Próbuje być zabawna, błyskotliwa i w krzywym zwierciadle przedstawić kulisy autorytarnych rządów w sercu demokratycznej Europy, ale nie jest w stanie wykrzesać ani kłującego ostrza kpiny, ani komizmu zmuszającego nasze mięśnie twarzy do autentycznej reakcji. Przez sześć odcinków, jakkolwiek banalnie i kliszowo to brzmi, wieje nudą, zupełnie jakby twórcy wymyślili barwną protagonistkę i zarys świata przedstawionego, rozstawili figury na szachownicy i uznali, iż wystarczy oprzeć każdy z odcinków na kolejnym etapie rządów autorytarnej kanclerz.
O tym bowiem stara się opowiedzieć "Reżim" – o dyktatorce Elenie Vernham (Kate Winslet), niezrównoważonej przywódczyni fikcyjnego państwa w Europie Środkowej, o paranoiczce i hipochondryczce ulegającej rozmaitym wpływom, szczególnie qusi-rasputinowskiego eksżołnierza, kaprala Zubaka. O tym, jak reżim Vernham przybiera kuriozalne i absurdalne kształty, niszczy jednostki, oraz rzecz jasna o chwiejności zbudowanego systemu. Wydawałoby się, iż projekt ten będzie skazany na sukces. HBO zwykle gwarantuje wysoką jakość; Tracy, twórca serialu, to jeden ze scenarzystów wirtuozerskiej "Sukcesji"; współreżyseria – Stephen Frears; w głównej roli – Kate Winslet, której poprzednia kooperacja ze stacją zaowocowała jedną z najlepszych kryminalno-dramatycznych miniserii ostatnich lat ("Mare z Easttown"). Co poszło nie tak? W zasadzie wszystko.
Oczywiście przesadzam – to wynik wielkiego rozczarowania i zawiedzionych oczekiwań, bo początkowy kwadrans pilota jest tak chaotyczny, iż prawie nieoglądalny. Dalsza część pierwszego odcinka okazała się wprawdzie całkiem znośna i dała nadzieję, iż będzie lepiej, ale nadzieja zgasła po tygodniu. Jednakże, jak o prawie wszystkim, tak i o "Reżimie" da się powiedzieć parę pochlebnych słów. Oprócz miłych dla oka zdjęć i niekiedy fantazyjnych kostiumów, względnie udały się dwie rzeczy. Po pierwsze, muzyka z czołówki (wyjątkowo nieciekawej), czyli Alexandre Desplat na autopilocie, ale tak udanym, iż potem dźwięczny i żwawy temat gwiżdże się sam. Po drugie, Kate Winslet, która mimo mizerii scenariusza wyciska z karykaturalnej Vernham, co się da. Odgrywa tę błazenadę, bawiąc się akcentem, tikami, śpiewając, klnąc jak szewc, krzycząc, płacząc, tracąc dech i petryfikując "poddanych" spojrzeniem. Brytyjka odpala wszystkie silniki, ale jest tu jak Robert Lewandowski podczas meczu naszej reprezentacji – nie ma kto jej podać piłki, a charyzmatyczny występ nie broni końcowego wyniku.
Pod tytułowym reżimem kryje się mieszanka Węgier Orbána i Białorusi Łukaszenki, są tu odpryski Rosji i garść innych nierządzących na szczęście prawicowo-populistycznych person Europy. Wszystko spotęgowane i wymieszane – to niezła podstawa do politycznej satyry, niestety niezinstrumentalizowana i nieprzekuta w angażującą narrację. Bezpardonowa drwina? Niestety to nie "Borat". Poruszająca historia na tle autorytarnej rewolucji jak w "Roku za rokiem"? Pudło. Co więcej, ta nijaka jak jej czołówka satyra pisana była zdecydowanie pod widza bardzo zachodniego, gustującego raczej w nagłówkach wiadomości niż niuansach, po macoszemu traktująca środkowoeuropejskie zróżnicowanie i kulturowe realia regionu. W zupełnie odrealnionym geopolitycznie świecie przymknąłbym oko, ale w sytuacji, gdy oprócz USA i Chin pojawiają się odniesienia do innych państw i organizacji międzynarodowych, takich jak UE czy NATO oraz niemal dokładne umiejscowienie fikcyjnego kraju na mapie, trudno nie zgrzytać zębami.
Rok z życia dyktatury okazał się więc niewypałem i wciąż łapię się za głowę, jak tak dobry zespół kreatywny i nadzorująca stacja kolaudowali ten miałki kabaret. Próbuję sobie wyobrazić ich słowa wieńczące projekt: Drodzy państwo, mamy to! Dyktatorzy Europy mogą przybić sobie piątkę, widząc, jak tępe ostrze satyry wymierza w ich zapędy wysokojakościowa telewizja. A nam pozostaje czekać na powrót lepszych politycznych rozgrywek od HBO. "Sukcesji" już nie uświadczymy, ale niebawem przed nami kolejna odsłona walki o sukcesję w "Rodzie Smoka". A "Reżimowi" w demokratycznym głosowaniu grzeczne podziękujmy.
Za to "Reżim" wybitnie HBO nie wyszedł. Można by rzec, iż powinno się go obalić, ale odnoszę wrażenie, iż po wyczekiwanej premierze pierwszego odcinka, w kwestii zainteresowania widzów nastąpiło tak zwane "samozaoranie". Po drugim odcinku zaś miniserial Willa Tracy'ego już chyba zupełnie #nikogo.
Z wysiłkiem dotrwałem do końca tej nieudanej politycznej satyry, która od początku popełnia kardynalny błąd i wielokrotnie go powtarza. Próbuje być zabawna, błyskotliwa i w krzywym zwierciadle przedstawić kulisy autorytarnych rządów w sercu demokratycznej Europy, ale nie jest w stanie wykrzesać ani kłującego ostrza kpiny, ani komizmu zmuszającego nasze mięśnie twarzy do autentycznej reakcji. Przez sześć odcinków, jakkolwiek banalnie i kliszowo to brzmi, wieje nudą, zupełnie jakby twórcy wymyślili barwną protagonistkę i zarys świata przedstawionego, rozstawili figury na szachownicy i uznali, iż wystarczy oprzeć każdy z odcinków na kolejnym etapie rządów autorytarnej kanclerz.
O tym bowiem stara się opowiedzieć "Reżim" – o dyktatorce Elenie Vernham (Kate Winslet), niezrównoważonej przywódczyni fikcyjnego państwa w Europie Środkowej, o paranoiczce i hipochondryczce ulegającej rozmaitym wpływom, szczególnie qusi-rasputinowskiego eksżołnierza, kaprala Zubaka. O tym, jak reżim Vernham przybiera kuriozalne i absurdalne kształty, niszczy jednostki, oraz rzecz jasna o chwiejności zbudowanego systemu. Wydawałoby się, iż projekt ten będzie skazany na sukces. HBO zwykle gwarantuje wysoką jakość; Tracy, twórca serialu, to jeden ze scenarzystów wirtuozerskiej "Sukcesji"; współreżyseria – Stephen Frears; w głównej roli – Kate Winslet, której poprzednia kooperacja ze stacją zaowocowała jedną z najlepszych kryminalno-dramatycznych miniserii ostatnich lat ("Mare z Easttown"). Co poszło nie tak? W zasadzie wszystko.
Oczywiście przesadzam – to wynik wielkiego rozczarowania i zawiedzionych oczekiwań, bo początkowy kwadrans pilota jest tak chaotyczny, iż prawie nieoglądalny. Dalsza część pierwszego odcinka okazała się wprawdzie całkiem znośna i dała nadzieję, iż będzie lepiej, ale nadzieja zgasła po tygodniu. Jednakże, jak o prawie wszystkim, tak i o "Reżimie" da się powiedzieć parę pochlebnych słów. Oprócz miłych dla oka zdjęć i niekiedy fantazyjnych kostiumów, względnie udały się dwie rzeczy. Po pierwsze, muzyka z czołówki (wyjątkowo nieciekawej), czyli Alexandre Desplat na autopilocie, ale tak udanym, iż potem dźwięczny i żwawy temat gwiżdże się sam. Po drugie, Kate Winslet, która mimo mizerii scenariusza wyciska z karykaturalnej Vernham, co się da. Odgrywa tę błazenadę, bawiąc się akcentem, tikami, śpiewając, klnąc jak szewc, krzycząc, płacząc, tracąc dech i petryfikując "poddanych" spojrzeniem. Brytyjka odpala wszystkie silniki, ale jest tu jak Robert Lewandowski podczas meczu naszej reprezentacji – nie ma kto jej podać piłki, a charyzmatyczny występ nie broni końcowego wyniku.
Pod tytułowym reżimem kryje się mieszanka Węgier Orbána i Białorusi Łukaszenki, są tu odpryski Rosji i garść innych nierządzących na szczęście prawicowo-populistycznych person Europy. Wszystko spotęgowane i wymieszane – to niezła podstawa do politycznej satyry, niestety niezinstrumentalizowana i nieprzekuta w angażującą narrację. Bezpardonowa drwina? Niestety to nie "Borat". Poruszająca historia na tle autorytarnej rewolucji jak w "Roku za rokiem"? Pudło. Co więcej, ta nijaka jak jej czołówka satyra pisana była zdecydowanie pod widza bardzo zachodniego, gustującego raczej w nagłówkach wiadomości niż niuansach, po macoszemu traktująca środkowoeuropejskie zróżnicowanie i kulturowe realia regionu. W zupełnie odrealnionym geopolitycznie świecie przymknąłbym oko, ale w sytuacji, gdy oprócz USA i Chin pojawiają się odniesienia do innych państw i organizacji międzynarodowych, takich jak UE czy NATO oraz niemal dokładne umiejscowienie fikcyjnego kraju na mapie, trudno nie zgrzytać zębami.
Rok z życia dyktatury okazał się więc niewypałem i wciąż łapię się za głowę, jak tak dobry zespół kreatywny i nadzorująca stacja kolaudowali ten miałki kabaret. Próbuję sobie wyobrazić ich słowa wieńczące projekt: Drodzy państwo, mamy to! Dyktatorzy Europy mogą przybić sobie piątkę, widząc, jak tępe ostrze satyry wymierza w ich zapędy wysokojakościowa telewizja. A nam pozostaje czekać na powrót lepszych politycznych rozgrywek od HBO. "Sukcesji" już nie uświadczymy, ale niebawem przed nami kolejna odsłona walki o sukcesję w "Rodzie Smoka". A "Reżimowi" w demokratycznym głosowaniu grzeczne podziękujmy.