"Jutro będzie nasze" to klasyczny przykład wystylizowanego filmu paraboli. Kulturowi puryści zarzucą mu brak oryginalności, zbyt silną inspirację klasycznym neorealizmem i próbę opowiedzenia historii, którą w innych formach oglądaliśmy już dziesiątki razy. W czysto akademickim dyskursie mogą choćby mieć rację, ale – tak na dobrą sprawę – co z tego, skoro wszystko jest tutaj na swoim miejscu. To debiut, o jakim marzą studenci szkół filmowych na całym świecie. Nic dziwnego, iż dramat Paoli Cortellesi stał się hitem, wręcz kinowym ewenementem; boxoffice'owym sukcesem, który we włoskich statystykach przebił choćby kultowe "Życie jest piękne" (1997) Roberto Benigniego.
Cortellesi flirtuje z przeszłością, a dokładniej z rodzinną traumą. Scenariusz został zainspirowany życiorysem babci autorki: Delia, główna bohaterka, jest jej filmowym alter ego. Przeżycia ukochanej nonny musiały mocno wpłynąć na dynamikę w rodzinie Cortellesi, skoro aktorka-reżyserka postanowiła niejako rozliczyć się ze swoją familijną przeszłością i ukazać, przez jaki koszmar przechodziła "prawdziwa" Delia. Rezultat wywołuje nieoczekiwany zachwyt – otrzymaliśmy połączenie społecznej tragedii z czarnym humorem, w której oba gatunki grają do jednej bramki. To znaczy: przeplatają się, pomagają sobie nawzajem i tworzą rasowy komediodramat, o który tak trudno we współczesnym kinie. Takie włoskie pinot grigio: półsłodka aura w krótkim spięciu z cierpkim posmakiem. Niby dwa kontrasty, a wciąż działają bez szwanku.
W powojennym Rzymie życie naszej filmowej Delii (w którą wciela się sama reżyserka), należącej do klasy niższej matki trójki dzieci, przypomina mały wielki kierat. To jak chodzenie po polu minowym – dla Delii choćby najmniejszy błąd kończy się zakładaniem okularów przeciwsłonecznych na drugi dzień. Pobudka? Na starcie cios od jej ukochanego, rasowego damskiego boksera. Najmniejszy błąd w kuchni? To samo, tyle iż do kwadratu. Faux pas w trakcie obiadu rodzinnego? Domowe zacisze zamienia się w ring bokserski, dzieci zaś stają się widzami, którzy wcale nie chcą patrzeć. To nie jest życie, jakie wiele lat wcześniej obiecał jej mąż na ślubnym kobiercu.
Stąd też decyzja Delii, by zbuntować się przeciwko bezkompromisowemu Ivano (Valerio Mastandrea). Wzięła sobie ten cel na ambit, bo chce dać swojej córce lepszą przyszłość; taką, której sama w jej wieku nie miała. W końcu Ivano kompletnie nie dba o przyszłość córki (wykształcenie, szczęście w związku itp.). Delia wpada na pewien sprytny plan, a przecież takie postanowienia, przy jej wezuwiuszowym temperamencie, muszą doprowadzić do erupcji, która wstrząśnie całym Rzymem. Czy pomimo przeciwieństw losu uda jej się postawić na swoim i przynajmniej ten jeden raz zrobić na złość swojemu mężowi? Cortellesi trzyma nas w niepewności – i chwała jej za to. Nie zdradza swoich kart w połowie filmu, tylko stopniowo idzie po finałowy climax i rzetelnie prowadzi wątki do efekciarskiego, ale i efektywnego rozwiązania akcji.
Niewątpliwie mamy tu konwencjonalny motyw kobiety w klatce, która za wszelką cenę próbuje wydostać się ze swojego pseudoraju. Podano go jednak w neorealistycznej estetyce – a to tylko jeden z elementów utrzymujących nas w stanie całkowitego zauroczenia. Czarno-biały Rzym to repeta z klasyki, ale za to jaka. Niegdyś decyzja o braku kolorów związana była głównie z brakiem funduszy, z czasem dobudowaliśmy do niej estetyczną łatkę, a tym samym daliśmy przyzwolenie na kręcenie dramatów (jak i komedii) w tego typu konwencji. Na myśl przychodzi drugi sezon "Specjalisty od niczego", niemniej Cortellesi – w przeciwieństwie do Aziza Ansariego – nie romantyzuje ówczesnej Italii. Nutka sentymentu wciąż jest tu wyczuwalna, ale ma swoje granice. Tak, każdy kadr "Jutra…" moglibyśmy spokojnie oprawić w ramkę i powiesić w salonie obok zakupionej niegdyś w Pompejach figurki, ale warstwa wizualna to tylko pretekst do rozrysowania włoskiego portretu z czasów, które bezpowrotnie przepadły. Cortellesi zdaje się odrzucać nostalgię, mówić, iż nie powinniśmy tęsknić – to w końcu epoka, w której grzechy całego miasta zamiatano pod klęcznik w trakcie niedzielnej spowiedzi.
Dlatego dostajemy tu obraz Italii dawno utraconej – albo przynajmniej takiej, o której usłyszymy we włoskich reportażach Piotra Kępińskiego lub której doświadczymy na własną rękę, uczestnicząc w festiwalowej idylli małomiasteczkowych Włoszech. Takiej, o której młodsze pokolenie pewnie nieraz słyszało z romantycznych opowieści swoich babci i dziadków. Opowieści wzruszających, ale też i przeidealizowanych. To nie są realia, o których powinniśmy kręcić widowiskowe dokumenty, choć te przez cały czas powstają. Niech świadczy o tym wspomniana postać męża tyrana, który – choć w swoich zachowaniach niekonsekwentny, ale przede wszystkim karykaturalny – zdaje się brutalnym ucieleśnieniem wszystkich przemocowych partnerów z poprzedniego stulecia.
Ivano przypomina postać wyjętą prosto z prozy Jacka Londona i przeniesioną do włoskiej stratosfery. To człowiek, który został przeżuty, a następnie wypluty przez system i patriarchalne konwenanse. Nie szanuje własnej żony, bo gdyby to robił, to co by powiedzieli o nim jego koledzy? Do tego sam – kiedy obcuje z klasą wyższą – nie gra w rytm jej zasad, choćby jeżeli mogłoby to przynieść mu liczne korzyści, tak jak w scenie ustalania szczegółów ślubu dla jego jedynej córki. Niczym Martin Eden "nie zapina" tak rękawów u koszuli w celu wyrażenia własnej suwerenności. Nie podlega żadnym regułom, bo zdaje mu się, iż wtedy traci swobodę i swoją wewnętrzną wolność. Nic dziwnego, iż przemoc wobec Delii traktuje jako ucieczkę od problemów i własnych demonów: kiedy zamyka drzwi i podwija swoje "niezapięte" rękawy, prawo silniejszego staje się dla niego czymś znacznie więcej niż łóżkowy orgazm. Wtedy faktycznie czuje, iż całe to mise-en-scène zależne jest tylko od niego, a nie także od drugiej osoby. Szczytuje, ale jakim kosztem?
Sekwencje te obserwujemy w formie tańca między dwójką bohaterów: to realizm magiczny, imaginacja Delii, próba uratowania resztki swojej godności i psychiki. Delia pod żadnym pozorem nie chce przyznać przed sobą, jaką realnie krzywdę sprawia jej Ivano. Gdyby to zrobiła, chyba całkowicie by się załamała – musi więc utrzymywać się w pewnego rodzaju transie, stanie nieustannej gotowości; tylko tak uda jej się wypełnić swój tajemny plan. Czy to sposób, w jaki Ivano ukazuje swoje prawdziwe uczucie? Być może. Nie oznacza to, iż wzbudza w nas jakąkolwiek litość. Czasy się zmieniły: to już nie jest kino z lat 90., w którym kibicowaliśmy toksycznym relacjom i nierzadko mizoginistycznym protagonistom.
"Dzieciństwo jest długie i wąskie jak trumna, nie można się z niego wydostać samodzielnie" pisała "duńska Annie Ernaux", poetka i prozaiczka Tove Ditlevsen, w swojej autobiograficznej "Trylogii kopenhaskiej". I tak, cytat ten odnosił się do młodości autorki, a tytułowa Kopenhaga i wszechobecny patriarchat stały się proscenium dla tragedii, która całkowicie pochłonęła niewinną Ditlevsen. Dlatego też dorosły rozdział z życia Delii możemy bez problemu przyrównać do czterech desek, z których (czysto teoretycznie) nie ma absolutnie żadnego wyjścia. Pełna zgoda, bohaterka Cortellesi w konfrontacji z mężem i całym włoskim patriarchatem nie ma najmniejszych szans. Ale z pomocą bliskich jej osób – przyjaciółki sprzedającej produkty spożywcze na straganie, amerykańskiego żołnierza stacjonującego w Rzymie czy ukochanej córki – będzie miała możliwość wykonać najważniejszą czynność w swoim życiu. Wystarczy, iż choć raz – paradoksalnie – nie będzie samodzielna.
Napisać, iż "Jutro będzie nasze" zdaje się hołdem dla babci Coetellesi, byłoby wskazaniem oczywistości. Powiedzieć, iż tracking shoty przypominają Woody'ego Allena z jego najlepszych lat, to jak serwować komunały bez szerszej argumentacji. W końcu to także nie powie nam nic o reżyserskiej tożsamości włoskiej autorki. Spróbujmy inaczej. Kino Cortellesi to witalna przejażdżka w głąb wszelkich naszych strachów i pragnień. Może i składa się z ciągłych powtórzeń, ale to nie jest problemem per se, bo dzisiejsza kultura to głównie opowieści owinięte w podobne papierki lakmusowe. Forma schodzi na drugi plan, natomiast tu chodzi o sedno, serce, trzewia, i tak dalej. Pretekstowe? Pewnie tak. Monotematyczne? Na pewno. Tylko co z tego? Liczy się fakt, iż Delia próbuje zbudować sobie lepsze jutro i to w jej tragikomicznej odysei, a także i modelowej postawie odnajdujemy małe piękno. "It Ain't Over 'til It's Over" śpiewał kilkadziesiąt lat później Lenny Kravitz. To dwa inne światy, ale pasuje jak ulał. Koniec końców Delia nie zamierza wracać na tarczy. I chwała jej za to.
Cortellesi flirtuje z przeszłością, a dokładniej z rodzinną traumą. Scenariusz został zainspirowany życiorysem babci autorki: Delia, główna bohaterka, jest jej filmowym alter ego. Przeżycia ukochanej nonny musiały mocno wpłynąć na dynamikę w rodzinie Cortellesi, skoro aktorka-reżyserka postanowiła niejako rozliczyć się ze swoją familijną przeszłością i ukazać, przez jaki koszmar przechodziła "prawdziwa" Delia. Rezultat wywołuje nieoczekiwany zachwyt – otrzymaliśmy połączenie społecznej tragedii z czarnym humorem, w której oba gatunki grają do jednej bramki. To znaczy: przeplatają się, pomagają sobie nawzajem i tworzą rasowy komediodramat, o który tak trudno we współczesnym kinie. Takie włoskie pinot grigio: półsłodka aura w krótkim spięciu z cierpkim posmakiem. Niby dwa kontrasty, a wciąż działają bez szwanku.
W powojennym Rzymie życie naszej filmowej Delii (w którą wciela się sama reżyserka), należącej do klasy niższej matki trójki dzieci, przypomina mały wielki kierat. To jak chodzenie po polu minowym – dla Delii choćby najmniejszy błąd kończy się zakładaniem okularów przeciwsłonecznych na drugi dzień. Pobudka? Na starcie cios od jej ukochanego, rasowego damskiego boksera. Najmniejszy błąd w kuchni? To samo, tyle iż do kwadratu. Faux pas w trakcie obiadu rodzinnego? Domowe zacisze zamienia się w ring bokserski, dzieci zaś stają się widzami, którzy wcale nie chcą patrzeć. To nie jest życie, jakie wiele lat wcześniej obiecał jej mąż na ślubnym kobiercu.
Stąd też decyzja Delii, by zbuntować się przeciwko bezkompromisowemu Ivano (Valerio Mastandrea). Wzięła sobie ten cel na ambit, bo chce dać swojej córce lepszą przyszłość; taką, której sama w jej wieku nie miała. W końcu Ivano kompletnie nie dba o przyszłość córki (wykształcenie, szczęście w związku itp.). Delia wpada na pewien sprytny plan, a przecież takie postanowienia, przy jej wezuwiuszowym temperamencie, muszą doprowadzić do erupcji, która wstrząśnie całym Rzymem. Czy pomimo przeciwieństw losu uda jej się postawić na swoim i przynajmniej ten jeden raz zrobić na złość swojemu mężowi? Cortellesi trzyma nas w niepewności – i chwała jej za to. Nie zdradza swoich kart w połowie filmu, tylko stopniowo idzie po finałowy climax i rzetelnie prowadzi wątki do efekciarskiego, ale i efektywnego rozwiązania akcji.
Niewątpliwie mamy tu konwencjonalny motyw kobiety w klatce, która za wszelką cenę próbuje wydostać się ze swojego pseudoraju. Podano go jednak w neorealistycznej estetyce – a to tylko jeden z elementów utrzymujących nas w stanie całkowitego zauroczenia. Czarno-biały Rzym to repeta z klasyki, ale za to jaka. Niegdyś decyzja o braku kolorów związana była głównie z brakiem funduszy, z czasem dobudowaliśmy do niej estetyczną łatkę, a tym samym daliśmy przyzwolenie na kręcenie dramatów (jak i komedii) w tego typu konwencji. Na myśl przychodzi drugi sezon "Specjalisty od niczego", niemniej Cortellesi – w przeciwieństwie do Aziza Ansariego – nie romantyzuje ówczesnej Italii. Nutka sentymentu wciąż jest tu wyczuwalna, ale ma swoje granice. Tak, każdy kadr "Jutra…" moglibyśmy spokojnie oprawić w ramkę i powiesić w salonie obok zakupionej niegdyś w Pompejach figurki, ale warstwa wizualna to tylko pretekst do rozrysowania włoskiego portretu z czasów, które bezpowrotnie przepadły. Cortellesi zdaje się odrzucać nostalgię, mówić, iż nie powinniśmy tęsknić – to w końcu epoka, w której grzechy całego miasta zamiatano pod klęcznik w trakcie niedzielnej spowiedzi.
Dlatego dostajemy tu obraz Italii dawno utraconej – albo przynajmniej takiej, o której usłyszymy we włoskich reportażach Piotra Kępińskiego lub której doświadczymy na własną rękę, uczestnicząc w festiwalowej idylli małomiasteczkowych Włoszech. Takiej, o której młodsze pokolenie pewnie nieraz słyszało z romantycznych opowieści swoich babci i dziadków. Opowieści wzruszających, ale też i przeidealizowanych. To nie są realia, o których powinniśmy kręcić widowiskowe dokumenty, choć te przez cały czas powstają. Niech świadczy o tym wspomniana postać męża tyrana, który – choć w swoich zachowaniach niekonsekwentny, ale przede wszystkim karykaturalny – zdaje się brutalnym ucieleśnieniem wszystkich przemocowych partnerów z poprzedniego stulecia.
Ivano przypomina postać wyjętą prosto z prozy Jacka Londona i przeniesioną do włoskiej stratosfery. To człowiek, który został przeżuty, a następnie wypluty przez system i patriarchalne konwenanse. Nie szanuje własnej żony, bo gdyby to robił, to co by powiedzieli o nim jego koledzy? Do tego sam – kiedy obcuje z klasą wyższą – nie gra w rytm jej zasad, choćby jeżeli mogłoby to przynieść mu liczne korzyści, tak jak w scenie ustalania szczegółów ślubu dla jego jedynej córki. Niczym Martin Eden "nie zapina" tak rękawów u koszuli w celu wyrażenia własnej suwerenności. Nie podlega żadnym regułom, bo zdaje mu się, iż wtedy traci swobodę i swoją wewnętrzną wolność. Nic dziwnego, iż przemoc wobec Delii traktuje jako ucieczkę od problemów i własnych demonów: kiedy zamyka drzwi i podwija swoje "niezapięte" rękawy, prawo silniejszego staje się dla niego czymś znacznie więcej niż łóżkowy orgazm. Wtedy faktycznie czuje, iż całe to mise-en-scène zależne jest tylko od niego, a nie także od drugiej osoby. Szczytuje, ale jakim kosztem?
Sekwencje te obserwujemy w formie tańca między dwójką bohaterów: to realizm magiczny, imaginacja Delii, próba uratowania resztki swojej godności i psychiki. Delia pod żadnym pozorem nie chce przyznać przed sobą, jaką realnie krzywdę sprawia jej Ivano. Gdyby to zrobiła, chyba całkowicie by się załamała – musi więc utrzymywać się w pewnego rodzaju transie, stanie nieustannej gotowości; tylko tak uda jej się wypełnić swój tajemny plan. Czy to sposób, w jaki Ivano ukazuje swoje prawdziwe uczucie? Być może. Nie oznacza to, iż wzbudza w nas jakąkolwiek litość. Czasy się zmieniły: to już nie jest kino z lat 90., w którym kibicowaliśmy toksycznym relacjom i nierzadko mizoginistycznym protagonistom.
"Dzieciństwo jest długie i wąskie jak trumna, nie można się z niego wydostać samodzielnie" pisała "duńska Annie Ernaux", poetka i prozaiczka Tove Ditlevsen, w swojej autobiograficznej "Trylogii kopenhaskiej". I tak, cytat ten odnosił się do młodości autorki, a tytułowa Kopenhaga i wszechobecny patriarchat stały się proscenium dla tragedii, która całkowicie pochłonęła niewinną Ditlevsen. Dlatego też dorosły rozdział z życia Delii możemy bez problemu przyrównać do czterech desek, z których (czysto teoretycznie) nie ma absolutnie żadnego wyjścia. Pełna zgoda, bohaterka Cortellesi w konfrontacji z mężem i całym włoskim patriarchatem nie ma najmniejszych szans. Ale z pomocą bliskich jej osób – przyjaciółki sprzedającej produkty spożywcze na straganie, amerykańskiego żołnierza stacjonującego w Rzymie czy ukochanej córki – będzie miała możliwość wykonać najważniejszą czynność w swoim życiu. Wystarczy, iż choć raz – paradoksalnie – nie będzie samodzielna.
Napisać, iż "Jutro będzie nasze" zdaje się hołdem dla babci Coetellesi, byłoby wskazaniem oczywistości. Powiedzieć, iż tracking shoty przypominają Woody'ego Allena z jego najlepszych lat, to jak serwować komunały bez szerszej argumentacji. W końcu to także nie powie nam nic o reżyserskiej tożsamości włoskiej autorki. Spróbujmy inaczej. Kino Cortellesi to witalna przejażdżka w głąb wszelkich naszych strachów i pragnień. Może i składa się z ciągłych powtórzeń, ale to nie jest problemem per se, bo dzisiejsza kultura to głównie opowieści owinięte w podobne papierki lakmusowe. Forma schodzi na drugi plan, natomiast tu chodzi o sedno, serce, trzewia, i tak dalej. Pretekstowe? Pewnie tak. Monotematyczne? Na pewno. Tylko co z tego? Liczy się fakt, iż Delia próbuje zbudować sobie lepsze jutro i to w jej tragikomicznej odysei, a także i modelowej postawie odnajdujemy małe piękno. "It Ain't Over 'til It's Over" śpiewał kilkadziesiąt lat później Lenny Kravitz. To dwa inne światy, ale pasuje jak ulał. Koniec końców Delia nie zamierza wracać na tarczy. I chwała jej za to.