Z mojego seansu "Glorious Summer" wyszły trzy osoby. W warunkach festiwalu w Gdyni, gdzie oglądałem film – normalka. Tu nigdy nie wiesz, czy ktoś wyszedł, bo miał dosyć, czy wyszedł, bo miał wywiad z twórcami albo premierę swojego własnego filmu. Oczywiście można sobie pospekulować. Czy nie byli to aby widzowie nieprzygotowani na kino bądź co bądź eksperymentalne? Albo wręcz przeciwnie – widzowie wyrobieni na tyle, iż nie znaleźli tu żadnego nowego eksperymentu? Można też spróbować się pozłośliwić, iż wyszli trzej faceci, ale żadna kobieta. Ewentualnie można uznać, iż szklanka jest i tak pełna: choćby nie w połowie, tylko w jakichś dziewięćdziesięciu siedmiu procentach – bo reszta widzów została (a sala nie była duża). Grunt, iż "Glorious Summer", oglądany tego lata na festiwalu Nowe Horyzonty, musiał wyglądać jak standardowy arthouse ze świata (którym w sumie jest – film przyjechał do Polski z festiwalu SXSW w Teksasie, gdzie miał międzynarodową premierę). Oglądany w Gdyni, w kontekście polskiego kina, jest jednak czymś więcej – oddechem śwież(sz)ego powietrza.
Słowa "oddech" i "świeże powietrze" są tu zresztą całkiem na miejscu. Akcja toczy się bowiem w przewiewnych pałacowych ruinach, w pięknych okolicznościach pogody i przyrody, gdzie trzy kobiety spędzają czas, ćwicząc między innymi wstrzymywanie oddechu. H (współreżyserka Helena Ganjalyan), M (Magdalena Fejdasz) i D (Daniela Komędera) czytają, tańczą, opalają się i uczą języków pod nadzorem kojącego, ale stanowczego głosu, który mógłby należeć do Krystyny Czubówny w jakimś programie przyrodniczym (w rzeczywistości to głos Karoliny Porcari). W tle przygrywa Vivaldi, świeci słońce – kultura i sielanka. Przy bliższej obserwacji ta pozorna idylla zaczyna jednak wyglądać coraz bardziej opresyjnie. Wszelkie potrzeby kobiet są niby zaspokajane – ale pod warunkiem poddania się kolejnym egzaminom, wymaganiom i zakazom. Najważniejszy z nich to zakaz opuszczania terenu. Mamy tu więc coś między obozem jogi, warsztatami tańca czy szkołą językową a… więzieniem.
"Glorious Summer" to film zbudowany z zagadek. Kim są bohaterki? Gdzie i czemu się znajdują? Co postanowią z tym zrobić? Czy film zechce udzielić odpowiedzi na wszystkie te pytania? I wreszcie: co to wszystko znaczy? Reżyserski duet Heleny Ganjalyan i Bartosza Szpaka wrzuca nas w enigmatyczną sytuację, celowo niedookreśloną w taki sposób, by z jednej strony prowokować domysły, a z drugiej – zachęcać do rozumienia jej w sposób alegoryczny czy symboliczny. Oglądając, odruchowo szukamy też filmowych powinowactw. Wątek izolacji w świecie urządzonym według kuriozalnych zasad odsyła do "Kła" Yórgosa Lánthimosa. Motyw tajemniczego miejsca, gdzie młode osoby poddawane są rytualnym sprawdzianom, kojarzyć się może z "Monumentem" Jagody Szelc. Konwencja baśniowej alegorii o dziewczęcym dojrzewaniu każe myśleć o "Niewinności" Lucile Hadžihalilović. A dynamika rywalizacji-fascynacji między przyglądającym się sobie kobietami ma coś ze "Strefy nagości" albo "Splendid Isolation" Urszuli Antoniak.
Chyba najcenniejsze w "Glorious Summer" – zwłaszcza w polskim kontekście – jest to, iż twórcy chętnie opowiadają samą formą i fakturą. Bo choćby jeżeli "przesłanie" zostaje tu ostatecznie zwerbalizowane, większość filmu opiera się na języku obrazów i gestów. Ziarniste, pastelowe zdjęcia Tomasza Woźniczki i urokliwa sceneria tworzą malownicze tło dla opowieści, która miejscami przypomina bardziej spektakl tańca współczesnego niż klasyczny film fabularny. Ganjalyan jest też choreografką, więc wszystko się zgadza (kto wie, czy nie inspirowała jej inna słynna tancerka-reżyserka, Maya Deren?). Film płynie przecież w rytmie powtarzających się "układów", w trybie uważnej obserwacji ciał wykonujących kolejne czynności w przestrzeni. Nieraz to miny i gesty bohaterek mówią tu więcej niż słowa. Świetnie pracuje już sam casting. Fizyczność każdej z aktorek – kolor włosów, sylwetka, mimika – pozwala dookreślić ich charaktery i sama w sobie opowiada już historię.
I jasne: ostatecznie metafora, którą budują Ganjalyan ze Szpakiem jest dość prosta. "Glorious Summer" to przede wszystkim przypowieść o człowieku-w-społeczeństwie, o tym, jak oddajemy swoją wolność w zamian za wygodę i bezpieczeństwo. Oraz o tym, jak negocjujemy te priorytety w grupie. Rozmyślnie mamy tu właśnie trójkę bohaterek, bo to dobra liczba do generowania takich konfliktów: w trójce mogą tworzyć się już stronnictwa, alianse, nierówne układy sił – i cóż, tworzą się.
Powtórzę: film mówi nam w końcu wprost, co ma na myśli, na dodatek słowami. Dlatego rozumiem reakcję widzów, którzy mają to twórcom za złe. Sam uważam jednak, iż czytelna symbolika to zawsze lepiej niż symbolika mętna. Tym bardziej, iż Ganjalyan i Szpak w sumie celnie piętnują ironię tego, jak poddajemy się mustrze aplikacji językowych i trenerów osobistych, żeby tylko odwrócić uwagę od grzmiących na horyzoncie wybuchów. Jak pod hasłem "doskonalenia się" doskonalimy się jedynie w skutecznej emigracji wewnętrznej.
"Glorious Summer" sugeruje przewrotnie, iż wyjście z tego impasu wymaga symbolicznego "samobójstwa". I dopiero tu naczelna metafora filmu nabiera prawdziwych rumieńców. Bohaterki planują bowiem ucieczkę w stylu "na oposa": liczą, iż jeżeli będą skutecznie udawać trupy, ktoś wywiezie je poza ich wygodne więzienie. Recytują więc grzecznie oficjalne formułki, robią dobrą minę do złej gry, a w sekrecie ćwiczą nieoddychanie, bezruch i bezwład – strofując się nawzajem, iż wciąż niewystarczająco wiarygodnie nie żyją.
Można to obejrzeć jako wariację na temat filmu o ucieczce z więzienia – tym bardziej, iż Ganjalyan i Szpak wygrywają napięcie czynionych ukradkiem przygotowań. Można to też czytać jako wariant konwencji coming-of-age, w którym dojrzewanie polega na skutecznym performansie umierania. Żeby wyjść do świata "dorosłych", należy przekonująco odegrać swoją śmierć. W tym celu trzeba z kolei wyobrazić sobie martwego siebie, czytaj: pogodzić się ze swoją śmiertelnością. Czy nie na tym polega właśnie dojrzałość: na świadomości, iż lato, choćby najwspanialsze, nie może trwać wiecznie?
Słowa "oddech" i "świeże powietrze" są tu zresztą całkiem na miejscu. Akcja toczy się bowiem w przewiewnych pałacowych ruinach, w pięknych okolicznościach pogody i przyrody, gdzie trzy kobiety spędzają czas, ćwicząc między innymi wstrzymywanie oddechu. H (współreżyserka Helena Ganjalyan), M (Magdalena Fejdasz) i D (Daniela Komędera) czytają, tańczą, opalają się i uczą języków pod nadzorem kojącego, ale stanowczego głosu, który mógłby należeć do Krystyny Czubówny w jakimś programie przyrodniczym (w rzeczywistości to głos Karoliny Porcari). W tle przygrywa Vivaldi, świeci słońce – kultura i sielanka. Przy bliższej obserwacji ta pozorna idylla zaczyna jednak wyglądać coraz bardziej opresyjnie. Wszelkie potrzeby kobiet są niby zaspokajane – ale pod warunkiem poddania się kolejnym egzaminom, wymaganiom i zakazom. Najważniejszy z nich to zakaz opuszczania terenu. Mamy tu więc coś między obozem jogi, warsztatami tańca czy szkołą językową a… więzieniem.
"Glorious Summer" to film zbudowany z zagadek. Kim są bohaterki? Gdzie i czemu się znajdują? Co postanowią z tym zrobić? Czy film zechce udzielić odpowiedzi na wszystkie te pytania? I wreszcie: co to wszystko znaczy? Reżyserski duet Heleny Ganjalyan i Bartosza Szpaka wrzuca nas w enigmatyczną sytuację, celowo niedookreśloną w taki sposób, by z jednej strony prowokować domysły, a z drugiej – zachęcać do rozumienia jej w sposób alegoryczny czy symboliczny. Oglądając, odruchowo szukamy też filmowych powinowactw. Wątek izolacji w świecie urządzonym według kuriozalnych zasad odsyła do "Kła" Yórgosa Lánthimosa. Motyw tajemniczego miejsca, gdzie młode osoby poddawane są rytualnym sprawdzianom, kojarzyć się może z "Monumentem" Jagody Szelc. Konwencja baśniowej alegorii o dziewczęcym dojrzewaniu każe myśleć o "Niewinności" Lucile Hadžihalilović. A dynamika rywalizacji-fascynacji między przyglądającym się sobie kobietami ma coś ze "Strefy nagości" albo "Splendid Isolation" Urszuli Antoniak.
Chyba najcenniejsze w "Glorious Summer" – zwłaszcza w polskim kontekście – jest to, iż twórcy chętnie opowiadają samą formą i fakturą. Bo choćby jeżeli "przesłanie" zostaje tu ostatecznie zwerbalizowane, większość filmu opiera się na języku obrazów i gestów. Ziarniste, pastelowe zdjęcia Tomasza Woźniczki i urokliwa sceneria tworzą malownicze tło dla opowieści, która miejscami przypomina bardziej spektakl tańca współczesnego niż klasyczny film fabularny. Ganjalyan jest też choreografką, więc wszystko się zgadza (kto wie, czy nie inspirowała jej inna słynna tancerka-reżyserka, Maya Deren?). Film płynie przecież w rytmie powtarzających się "układów", w trybie uważnej obserwacji ciał wykonujących kolejne czynności w przestrzeni. Nieraz to miny i gesty bohaterek mówią tu więcej niż słowa. Świetnie pracuje już sam casting. Fizyczność każdej z aktorek – kolor włosów, sylwetka, mimika – pozwala dookreślić ich charaktery i sama w sobie opowiada już historię.
I jasne: ostatecznie metafora, którą budują Ganjalyan ze Szpakiem jest dość prosta. "Glorious Summer" to przede wszystkim przypowieść o człowieku-w-społeczeństwie, o tym, jak oddajemy swoją wolność w zamian za wygodę i bezpieczeństwo. Oraz o tym, jak negocjujemy te priorytety w grupie. Rozmyślnie mamy tu właśnie trójkę bohaterek, bo to dobra liczba do generowania takich konfliktów: w trójce mogą tworzyć się już stronnictwa, alianse, nierówne układy sił – i cóż, tworzą się.
Powtórzę: film mówi nam w końcu wprost, co ma na myśli, na dodatek słowami. Dlatego rozumiem reakcję widzów, którzy mają to twórcom za złe. Sam uważam jednak, iż czytelna symbolika to zawsze lepiej niż symbolika mętna. Tym bardziej, iż Ganjalyan i Szpak w sumie celnie piętnują ironię tego, jak poddajemy się mustrze aplikacji językowych i trenerów osobistych, żeby tylko odwrócić uwagę od grzmiących na horyzoncie wybuchów. Jak pod hasłem "doskonalenia się" doskonalimy się jedynie w skutecznej emigracji wewnętrznej.
"Glorious Summer" sugeruje przewrotnie, iż wyjście z tego impasu wymaga symbolicznego "samobójstwa". I dopiero tu naczelna metafora filmu nabiera prawdziwych rumieńców. Bohaterki planują bowiem ucieczkę w stylu "na oposa": liczą, iż jeżeli będą skutecznie udawać trupy, ktoś wywiezie je poza ich wygodne więzienie. Recytują więc grzecznie oficjalne formułki, robią dobrą minę do złej gry, a w sekrecie ćwiczą nieoddychanie, bezruch i bezwład – strofując się nawzajem, iż wciąż niewystarczająco wiarygodnie nie żyją.
Można to obejrzeć jako wariację na temat filmu o ucieczce z więzienia – tym bardziej, iż Ganjalyan i Szpak wygrywają napięcie czynionych ukradkiem przygotowań. Można to też czytać jako wariant konwencji coming-of-age, w którym dojrzewanie polega na skutecznym performansie umierania. Żeby wyjść do świata "dorosłych", należy przekonująco odegrać swoją śmierć. W tym celu trzeba z kolei wyobrazić sobie martwego siebie, czytaj: pogodzić się ze swoją śmiertelnością. Czy nie na tym polega właśnie dojrzałość: na świadomości, iż lato, choćby najwspanialsze, nie może trwać wiecznie?