Po blisko dziewięciu latach od wydania ostatniej odsłony serii "Tekken" fani bijatyk w końcu otrzymali pełnoprawnego następcę. "Tekken 8" porzucił kompromisy i został wydany wyłącznie na konsole obecnej generacji, oferując dodatkowo wsparcie dla rodzimego języka poprzez napisy w grze. Czy warto było czekać na kolejny turniej Króla Żelaznej Pięści? Sprawdził to dla Was Michał Walkiewicz. Jego recenzję znajdziecie poniżej.
"Ostatnia rodzina"
autor: Michał Walkiewicz
Historia "Tekkena" – najpopularniejszej serii trójwymiarowych bijatyk od lat pięciu do stu pięciu – nie jest spisana krwią z przetartych kciuków. Nie odmierzają jej również krople potu na naszych skroniach ani bezsenne noce. Kronikarzami cyklu pozostają w głównej mierze niedzielni gracze, bo to przecież oni scementowali jego komercyjny sukces – z zastanawiających matematycznych wzorów wynika, iż nieparzyste odsłony serii regularnie dobijały do granicy 10 milionów sprzedanych egzemplarzy. Napakowana atrakcjami, pachnąca "piniądzem" i kokietująca nowe pokolenia graczy seria była najlepsza wtedy, gdy funkcjonowała pod dwubiegunową presją; kiedy musiała zadowolić i dumnych ultrasów z turniejowej sceny, i wujka na fajrancie. Nic więc dziwnego, iż "Tekken 8" to gra, w której zakochiwaliśmy się już kilkukrotnie. Zwykle wtedy, gdy twórcy tańczyli na tej granicy.
Weźmy prolog w tradycyjnej formie animowanego teledysku – rzecz dla serii nieodzowną, choć o nierównej jakości. Mierzę sukces tej krótkiej formy precyzją narracyjnego skrótu oraz jakością muzycznej ilustracji. Mówiąc prościej: jeżeli buja, oglądam intro za każdym razem, aż wsączy się pod powieki. To w "Tekkenie 8", pełne stylistycznych i fabularnych nawiązań do poprzednich gier z cyklu, buja tak, iż kręci się w głowie. Najpierw świat wali się w gruzy, a potem napięcie rośnie. Winietki z szalonego życia fajterów wszelkich wyznań i narodowości przeplatają się z kolejną odsłoną telenoweli o rodzinie Mishima (na pewno zastanawialiście się, jak wyglądałby świat, gdyby Ridge i Stephanie Forresterowie znali karate). Drepczący w błędnym kole ojcobójstw, zemsty i odkupienia (oraz zrzucania zwłok swoich krewnych w czeluście aktywnych wulkanów) członkowie familii stają do – której to już? – ostatecznej walki. Sekundują im niedźwiedzie w dżinsowych kufajkach, cyborgi miotające własną głową oraz włoscy egzorcyści. Wszystko wszędzie naraz.
Napędzana wysokooktanowym kiczem machina pracuje na pełnych obrotach. Podana w formie króciutkich epizodów i napisana na kolanie opowieść nie jest rewolucją w gatunku, ale znalazło się w niej kilka pysznych momentów. Fajnie zobaczyć, jak Ling Xiaoyu spędza więcej czasu ze swoim idolem, zafrasowanym przyszłością świata Jinem Kazamą. Jeszcze fajniej – stoczyć kilka pojedynków w ramach turnieju Króla Żelaznej Pięści, który wszyto zgrabnie w fabularną tkankę. Do opowieści o poszukiwaniu przez Jina swojego wewnętrznego Ghandiego również nie mam większych zarzutów – w końcu w tym uniwersum każdy zbrodniarz wojenny ma drugą szansę na godne życie. Dzięki drugiemu trybowi – Character Stories – każda z postaci drugoplanowych funkcjonuje jako intrygujący przypis do głównej narracji. Pojedyncze epilogi utrzymane są w bezpretensjonalnym, komediowym klimacie, choć i tu bywa różnorodnie: raz dostaniemy pierwszorzędny slapstick, innym razem – zrąb komedii charakterów. Fantastyczna jest zwłaszcza scena, w której wojownicza panda i zarazem współzałożycielka sieci parków rozrywki udziela telewizyjnego wywiadu. Mnie śmieszy.
Całą recenzję gry "Tekken 8" przeczytacie na jej karcie POD LINKIEM TUTAJ.
***
recenzja gry "Tekken 8", studia Bandai Namco
"Ostatnia rodzina"
autor: Michał Walkiewicz
Historia "Tekkena" – najpopularniejszej serii trójwymiarowych bijatyk od lat pięciu do stu pięciu – nie jest spisana krwią z przetartych kciuków. Nie odmierzają jej również krople potu na naszych skroniach ani bezsenne noce. Kronikarzami cyklu pozostają w głównej mierze niedzielni gracze, bo to przecież oni scementowali jego komercyjny sukces – z zastanawiających matematycznych wzorów wynika, iż nieparzyste odsłony serii regularnie dobijały do granicy 10 milionów sprzedanych egzemplarzy. Napakowana atrakcjami, pachnąca "piniądzem" i kokietująca nowe pokolenia graczy seria była najlepsza wtedy, gdy funkcjonowała pod dwubiegunową presją; kiedy musiała zadowolić i dumnych ultrasów z turniejowej sceny, i wujka na fajrancie. Nic więc dziwnego, iż "Tekken 8" to gra, w której zakochiwaliśmy się już kilkukrotnie. Zwykle wtedy, gdy twórcy tańczyli na tej granicy.
Weźmy prolog w tradycyjnej formie animowanego teledysku – rzecz dla serii nieodzowną, choć o nierównej jakości. Mierzę sukces tej krótkiej formy precyzją narracyjnego skrótu oraz jakością muzycznej ilustracji. Mówiąc prościej: jeżeli buja, oglądam intro za każdym razem, aż wsączy się pod powieki. To w "Tekkenie 8", pełne stylistycznych i fabularnych nawiązań do poprzednich gier z cyklu, buja tak, iż kręci się w głowie. Najpierw świat wali się w gruzy, a potem napięcie rośnie. Winietki z szalonego życia fajterów wszelkich wyznań i narodowości przeplatają się z kolejną odsłoną telenoweli o rodzinie Mishima (na pewno zastanawialiście się, jak wyglądałby świat, gdyby Ridge i Stephanie Forresterowie znali karate). Drepczący w błędnym kole ojcobójstw, zemsty i odkupienia (oraz zrzucania zwłok swoich krewnych w czeluście aktywnych wulkanów) członkowie familii stają do – której to już? – ostatecznej walki. Sekundują im niedźwiedzie w dżinsowych kufajkach, cyborgi miotające własną głową oraz włoscy egzorcyści. Wszystko wszędzie naraz.
Napędzana wysokooktanowym kiczem machina pracuje na pełnych obrotach. Podana w formie króciutkich epizodów i napisana na kolanie opowieść nie jest rewolucją w gatunku, ale znalazło się w niej kilka pysznych momentów. Fajnie zobaczyć, jak Ling Xiaoyu spędza więcej czasu ze swoim idolem, zafrasowanym przyszłością świata Jinem Kazamą. Jeszcze fajniej – stoczyć kilka pojedynków w ramach turnieju Króla Żelaznej Pięści, który wszyto zgrabnie w fabularną tkankę. Do opowieści o poszukiwaniu przez Jina swojego wewnętrznego Ghandiego również nie mam większych zarzutów – w końcu w tym uniwersum każdy zbrodniarz wojenny ma drugą szansę na godne życie. Dzięki drugiemu trybowi – Character Stories – każda z postaci drugoplanowych funkcjonuje jako intrygujący przypis do głównej narracji. Pojedyncze epilogi utrzymane są w bezpretensjonalnym, komediowym klimacie, choć i tu bywa różnorodnie: raz dostaniemy pierwszorzędny slapstick, innym razem – zrąb komedii charakterów. Fantastyczna jest zwłaszcza scena, w której wojownicza panda i zarazem współzałożycielka sieci parków rozrywki udziela telewizyjnego wywiadu. Mnie śmieszy.
Całą recenzję gry "Tekken 8" przeczytacie na jej karcie POD LINKIEM TUTAJ.