Ostatnia Droga w Deszczu

newsempire24.com 2 tygodni temu

Ostatnia droga pod deszczem

Zimny jesienny ulewa smagał rozmytą drogę prowadzącą do wsi Brzeziny. Henryk Kowalski, zgarbiony pod strumieniami wody, uparcie szedł naprzód. Błoto kleiło się do podeszew, każdy krok był walką, ale nie przestawał. Dziś musiał tam być, u swojej Zofii. Wreszcie przez szarą zasłonę deszczu wyłoniły się zarysy starego cmentarza.

— Oto twoja brzoza — szepnął Henryk, a jego głos zadrżał z bólu.

Podszedł do skromnego nagrobka i ciężko uklęknął, nie zauważając, jak przemoknięte ubranie lodowaci ciało. Deszcz mieszał się z łzami, spływając po morzynowanej twarzy. Nie wiadomo, jak długo stałby tak, tonąc w wspomnieniach. Ale nagle za plecami rozległy się kroki. Henryk odwrócił się i zastygł, serce ścisnęło się z nieoczekiwanego zdziwienia.

Poranek tamtego dnia był przejmujący i ponury. Henryk Kowalski, otulony w stary płaszcz, stał na przystanku autobusowym w mieście. Autobus się spóźniał, co wyprowadzało go z równowagi. Obok młoda dziewczyna beztrosko się śmiała, rozmawiając przez telefon, nie zwracając uwagi na jego ponure spojrzenie.

— Można ciszej? — rzucił ostro, nie panując nad irytacją.

— Przepraszam — odpowiedziała zmieszana, odkładając telefon. — Mamo, oddzwonię, dobrze?

Zawisła ciężka cisza. Henryk poczuł się nieswojo, jego niegrzeczność ciąła go samego. Zakaszlał i mruknął:

— Wybacz, nie mam dziś humoru.

Dziewczyna spojrzała na niego z łagodnym uśmiechem:

— Nic nie szkodzi, taka pogoda, wszyscy są nerwowi. A ja lubię jesienny deszcz. Pachnie, jakby sama jesień oddychała!

Henryk milczał, tylko skinął głową. Nie był człowiekiem skorym do rozmów z obcymi. Tym zawsze zajmowała się Zofia. Ona załatwiała wszystko: od rachunków po kontakty z rodziną. Henryk przyjmował jej troskę jako coś oczywistego, nie zastanawiając się, póki była obok. Bez niej jego świat stał się pusty jak wypalone pole.

Dziewczyna, nie zrażona jego milczeniem, ciągnęła dalej:

— Wie pan, dobrze, iż autobus się spóźnia. Spóźnialscy zdążą. Moja przyjaciółka na przykład jeszcze nie przyszła.

Henryk chciał zauważyć, iż to słabe pocieszenie dla tych, którzy marzną na deszczu, ale w pamięci pojawiła się Zofia. Gdyby czterdzieści lat temu nie zdążył wskoczyć do tamtego autobusu, ich ścieżki pewnie by się nie przecięły. Jak potoczyłoby się jej życie? Czy byłaby szczęśliwsza bez niego?

Zofia zawsze potrafiła dostrzec światło w najciemniejszych dniach. Jej uśmiech był jak promień słońca, a dobroć ogrzewała wszystkich wokół.

— choćby nie wiedziałem, kiedy było jej ciężko — pomyślał Henryk, a oczy szczypały od łez.

Aby odwrócić uwagę, postanowił podtrzymać rozmowę:

— Do Brzezin pani jedzie? Zapadła dziura, młodzieży tam prawie nie ma.

— Tak — skinęła głową. — Jestem wnuczką cioci Jadzi, przyjechałam ją odwiedzić. A pan?

— Do żony — cicho odpowiedział. — To jej rodzinne strony.

— Jak ma na imię? Może słyszałam.

— Nowak. Zofia Maria.

Dziewczyna zamyśliła się, ale pokręciła głową:

— Nie, nie znam.

— Wyszła za mnie i przeprowadziła się do miasta — wyjaśnił Henryk. — Tylko rodziców odwiedzała, a po ich śmierci rzadko tu bywała.

Zamilkł, pogrążając się w wspomnieniach. Zofia tak kochała Brzeziny, marzyła, żeby przyjeżdżali tu częściej całą rodziną. Ale Henrykowi zawsze brakowało czasu. Teraz czas był, ale rodziny zabrakło. Syn Tomek ułożył sobie życie, wnuków nie przywozi.

— A oto moja przyjaciółka! — zawołała dziewczyna, machając ręką. — Tutaj, Kasia!

Odwróciła się do Henryka z uśmiechem:

— I autobus zaraz przyjedzie.

I rzeczywiście, zza zakrętu wyłonił się autobus. Droga do Brzezin zajmowała około dwóch godzin. Henryk przypomniał sobie, jak w młodości Zofia raz spóźniła się na autobus i spacerowali po mieście do północy. To były czasy pełne nadziei i ciepła.

Potem zaczęła się codzienność. Rzadko się kłócili — z nią nie dało się kłócić. Jej cierpliwość i dobroć nie miały granic. Ale Henryk się zmienił, zaczął traktować jej miłość jako coś oczywistego, nie ciesząc się tymi chwilami, które dzielili.

Gdyby mógł powiedzieć coś młodemu sobie, byłyby to słowa: „Doceniaj”.

Gdy autobus wjechał do wsi, serce Henryka zabiło szybciej. W pamięci powrócił cytat z książki: „Piekło to nigdy więcej”.

Deszcz w Brzezinach lał bez przerwy, bębniąc po dachu autobusu. Henryk z trudem wstał:

— Mój przystanek.

Wyszedł pod ulewę, nie oglądając się. Dziewczyna z przyjaciółką też wysiadły, kryjąc się pod daszkiem. Widząc, dokąd idzie, krzyknęła:

— Gdzie pan idzie? Tam tylko cmentarz!

Henryk zatrzymał się, odwrócił, ale milczał. Jego spojrzenie mówiło wszystko. Dziewczyna, spuściwszy oczy, zrozumiała.

Tamten dzień, gdy Zofia odeszła na zawsze, stał się dla Henryka czarną kartą. Pokłócili się o błahostkę. On, jak zwykle, zamknął się w sobie, odmówił kolacji i milczał. Zofia, zawsze przejęta jego stanem, próbowała się pogodzić, ale on był zimny.

— Idę do sklepu — powiedziała, ocierając łzy. — Dla ciebie coś przynieść?

— Nie trzeba — burknął.

Wyszła i więcej jej nie zobaczył. Na pasach potrącił ją samochód. W jednej chwili życie Henryka runęło, zostawiając pustkę i winę.

Teraz szedł po rozmiękłej drodze, nie czując chłodu. Deszcz bił w twarz, ale uparcie kroczył ku cmentarzowi. Dotarłszy do grobu Zofii, uklęknął.

— Oto twoja brzoza, moja dziewczyno — zaszeptał, dławiąc się bólem.

Łzy płynęły, mieszając się z deszczem. Stracił poczucie czasu, tonąc w cierpieniu. Ale nagle za plecami rozległy się kroki. Henryk odwrócił się i zastygł. Przed nim stała ta sama dziewczyna z przystanku, przemoczona, ale z ciepłym uśmiechem. W rękach trzymała parasol.

— Przepraszam, iż przeszkodziłam — powiedziała cicho. — Ale pańska żona nie chciałaby, żeby pan zachorował. Chodź pan do nas,Słońce przebiło się przez chmury, a pierwszy promień padł na grób Zofii, jakby dając znak, iż czas iść dalej.

Idź do oryginalnego materiału