Oscary nie mają znaczenia. Co w tej sytuacji zrobić?

filmweb.pl 1 dzień temu
Oscarom za dwa sezony stuknie 100 lat, ale nie wiem, czy w 2027 roku lista dostrzeżonych przez Akademię produkcji ułoży się w bardziej symboliczny wzór. Tegoroczne nominacje przypominają wielkie domknięcie kręgu: żydowscy emigranci z Europy Wschodniej wracają w końcu do Lublina, mocarny życiorys XX-wiecznego architekta to pastisz starego epickiego kina, a w głównej kategorii znalazły się aż dwa musicale. To filmy reprezentujące gatunek, który rozkwitł niedługo po założeniu Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej i na dobre zrósł się z Hollywood, oraz Oscarami. Jakie znaczenie mają te nagrody, kiedy coraz częściej lubimy mówić, iż żadnego znaczenia nie mają?

Moja propozycja: pozwólmy Oscarom pozostać lokalnym, amerykańskim obrzędem, który oglądamy na kanapie z ciekawością obserwatorów śledzących kalifornijskie reality show. Mimo iż "nieamerykańska" "Emilia Pérez" wiedzie prym z rekordową liczbą 13 nominacji – najwięcej w historii dla filmu nieanglojęzycznego – to trudno mi uznać, iż rozśpiewana i roztańczona melodramatyczna fabuła z dwoma amerykańskimi gwiazdami w rolach głównych jest w jakimkolwiek stopniu "mało hollywoodzka". Biorąc pod uwagę kontrowersje, jakie film wywołuje w Meksyku, myślę, iż "Emilii Pérez" bliżej też do portretowania "egzotycznych" lokacji w studyjnych, sztucznych warunkach à la "Casablanca" niż do współczesnego francuskiego art house'u.

"Emilia Perez"
Wszystkie drogi prowadzą na Mulholland Drive

A skoro o wilku mowa: francusko-brytyjsko-amerykańska "Substancja" też jest często wskazywana jako zagraniczny składnik w oscarowej stawce, ale żadna inna nominacja tak boleśnie nie pokazuje stopnia, w jakim nasza wyobraźnia filmowa została umeblowana przez mitologię Los Angeles. Gdyby potraktować "Substancję" jak dokument socjologiczny (czego oczywiście lepiej nie robić!), to wyjdzie nam, iż Aleja Gwiazd jest najbardziej prestiżowym miejscem we wszechświecie, amerykańskie aktorki nieustannie uprawiają aerobik i drżą przed każdą zmarszczką, a podrasowane wizualnie Hollywood to dla francuskiej reżyserki najbardziej neutralna sceneria, by zainscenizować branżowy horror o starzeniu się i walce o pozycję. Czas to pieniądz: jeżeli stanie w miejscu, to kasa dla sprzedających wizerunki swoich ciał aktorek wciąż ma szansę płynąć. "Substancja" to przerośnięta, ale przednia zabawa. Co jednak istotne w tym kontekście, zamiast próbować oderwać się od hollywoodzkiej mitologii, Coralie Fargeat dodaje do niej kilka makabrycznych warstw.

"Substancja"
Jak już pewnie zauważyliście, jest to tekst z tezą: ostrożnie z apelami o uczynienie Oscarów nagrodami prawdziwie międzynarodowymi, bo koniec końców i tak wszystkie drogi prowadzą na Mulholland Drive. Co więcej, można zastanowić się, czy sukcesy "Parasite" i "Substancji" w wyścigu o złotą statuetkę paradoksalnie nie przykładają się do obniżenia rangi imprezy: ot, Akademia jawi się jako pozbawiony europejskich manier naśladowca canneńskich werdyktów. Nie chodzi przy tym o to, iż nominacje dla nieamerykańskich twórców nie mają znaczenia. Wręcz przeciwnie, dostrzeżenie talentów takich, jak Pedro Almodóvar, Penélope Cruz czy Ang Lee zrobiło niemało dla ich karier. Mam na myśli rzecz dużo prostszą: Oscary nigdy nie były i prawdopodobnie nigdy nie będą adekwatnym barometrem światowej kultury filmowej. Do Hollywood coś tam dociera, coś tam się nieśmiało przebija, ale większość nieszablonowych twórców i filmów nigdy nie znajdzie w Kalifornii uznania. Nie warto więc go szukać za wszelką cenę.

Od moguli do walki Dawida z Goliatem

Lubię patrzeć na historię wczesnego Hollywood jak na pasjonującą przygodę Żydów z Europy Wschodniej, największy żydowski show pierwszej połowy XX wieku. Jasne, oprócz emigrantów żydowskiego pochodzenia było w Kalifornii mnóstwo osób innych narodowości i wyznań, ale to mogule ze sztetli byli założycielami prawie wszystkich dużych studiów. W książce "Oscarowe wojny. Historia Hollywood pisana złotem, potem i łzami" Michael Schulman rozpoczyna swoją opowieść od wskazania na dwie główne motywacje Louisa B. Mayera stojące za utworzeniem Akademii: podniesienie prestiżu kina i odparcie antysemickich zarzutów, iż amerykański przemysł filmowy jest w rękach "diabła i 500 niechrześcijańskich Żydów".

"The Brutalist"
Przewijamy niemal 100 lat do przodu i co widzimy? W kategorii najlepszy scenariusz oryginalny walczą ze sobą żydowski Dawid – Jesse Eisenberg, autor skromnego "Prawdziwego bólu" – i żydowski Goliat – muskularny narracyjnie "The Brutalist" napisany przez Brady'ego Corbeta i Monę Fastvold. To niezwykle fortunny przypadek: dwa filmy przeglądające się w sobie nawzajem, kierujące wektory w przeciwne strony, opowiadające o podróżach do przeciwległych zakątków globu, ale wspólnie mierzące się z mitem amerykańskiego, żydowskiego czy też międzynarodowego (niech będzie!) Hollywood. Tak się też składa, iż do obu znaczący wkład wnieśli polscy artyści i artystki, a przetrząsanie składziku nominacji i szukanie pod dywanem "polskich wątków" na Oscarach to przecież ulubiony sport polskich mediów.

O dwóch młodych Żydach, co jechali na gapę w PKP

Z "Prawdziwym bólem" wiąże się moja druga propozycja: żeby przetrwać oscarowy sezon agresywnej promocji, kiczu i nużącego blichtru, wybierzcie sobie jedną czy dwie osoby, którym autentycznie kibicujecie, i po godzinach trzymajcie za nie kciuki. W ostatnich tygodniach, przy okazji kinofilskich rozmyślań, moje serce bije dla Kierana Culkina. Nie jestem tu żadnym wyjątkiem: sposób, w jaki Culkin spaceruje przez oscarową kampanię, jest zarazem rozczulający i imponujący, czyniąc go bodaj największym pieszczochem wśród tegorocznych nominowanych.

Wspaniała rola w "Prawdziwym bólu" to nie tylko moment, kiedy telewizyjny Roman Roy, nieprzewidywalny chłopiec o niewyparzonym języku i pokręconym libido, znalazł dla siebie idealne miejsce w kinie niezależnym. To również rezultat dzikiej koniunkcji planet, w ramach której moczący się w nocy i napawający Kevina obrzydzeniem siedmioletni Fuller z "Kevina samego w domu" przeistacza się w szamającego kebaby, szwędającego się po Lublinie w góralskim kapeluszu i jarającego zioło na dachach amerykańskiego Żyda o polskich korzeniach. Jednym słowem, jeżeli ktoś miał wątpliwości, iż "Kevin sam w domu" jest najlepszym nadwiślańskim filmem świątecznym, to Kieran wybił mu z ręki ostatnie argumenty. Culkinowie, jak widać, to sami swoi.

"Prawdziwy ból"
Filmowi Jesse'ego Eisenberga kibicowałem od samego początku, czyli od momentu, kiedy przeczytałem przetłumaczony na polski scenariusz "Prawdziwego bólu" w ramach pracy eksperta Mazovia Warsaw Film Commission. Swobodny dialog w klimacie amerykańskiego kina niezależnego nie przeszedł zamiany na słowiańską składnię bez szwanku, ale już wtedy czuć było, iż jest to historia z duszą. Intensywna relacja dwóch kuzynów, Davida (Eisenberg) i Benjiego (Culkin), staje się punktem wyjścia do całkiem głębokiej refleksji o sposobach, w jakie pamiętamy i o okolicznościach, które sprawiają, iż wolimy zapomnieć, a także o tym, jak z dawna oczekiwana wycieczka śladami przeszłości może stać się mało emocjonującą przebieżką przez europejski skansen, w oderwaniu od realiów lokalnych mieszkańców i, w sumie, również w oderwaniu od tychże mieszkańców. "Prawdziwy ból" to osobisty projekt Eisenberga, który przez ostatnie lata po cichu odkrywał swoje polskie korzenie, ale także zwięzły i momentami niezwykle poruszający namysł nad tym, czy o takim wielopokoleniowym doświadczeniu da się w ogóle przekonująco opowiedzieć. Dwóch młodych amerykańskich Żydów jedzie PKP na gapę – podobny obrót rzeczy nie śnił się choćby najbardziej proroczym mogulom.

Oscar za granie samego siebie

Ze względu na styl gry i warsztat Culkina pojawiają się pytania, czy Oscar za najlepszą rolę drugoplanową, którego ma prawie w kieszeni, to przypadkiem nie nagroda za bycie sobą na ekranie. A niech i tak będzie, dostanie więc statuetkę za ten porywający rodzaj aktorstwa, w którym osobowość i temperament wykonawcy moszczą się w fikcyjnej tkance filmu i wynoszą go na wyższy poziom – bez cielesnych transformacji czy radykalnego zrywania z dotychczasowym wizerunkiem. Pogląd, jakoby dobre aktorstwo było rodzajem artystycznej tortury, w której chodzi o to, by być w przekonujący sposób kimś, kim w realu totalnie się nie jest, zawsze był mi obcy. Ekranowa potęga niektórych aktorek i aktorów zasadza się na tym, iż ich energia w zwodniczo naturalny sposób potrafi obłaskawić wymagania stawiane przez kamerę. W momentach takiej alchemii nie potrafimy oderwać od aktorów wzroku i uszu, choćby jeśli, jak to się mówi, oni tam na ekranie po prostu są.

"Prawdziwy ból"
Po brawurowej, wężowato-infantylnej roli w "Sukcesji" los podbił Culkinowi stawkę i podsunął mu postać Benjiego w małym filmie, do którego zdjęcia musiały się odbyć głównie w Polsce. Czy jeżeli spędziliście całe życie na Manhattanie i macie fioła na punkcie dwójki swoich małych dzieci, to chcielibyście jechać na kilka tygodni zdjęć do Warszawy, Lublina i Majdanka? Możliwe, iż niekoniecznie. I choć Eisenberg podkreśla w wywiadach, ile do filmu wniósł Culkin i iż nie wyobraża sobie, by kto inny mógł zagrać Benjiego, to fakt, iż niegdysiejszy smarkacz Fuller trafił na Dworzec Centralny zawdzięczamy serii showbiznesowych zbiegów okoliczności (na czele, jak głosi legenda, z siłą przekonywania producentki filmu Emmy Stone). Priorytety Culkina – najpierw rodzina, potem osiągnięcia – są szeroko znane i stały się częścią jego oscarowej kampanii. Może właśnie dlatego, iż aktor tak doskonale pokazuje – lub symuluje – iż nie do końca mu zależy i iż cała ta kariera to sprawa nie w pełni serio, z jego kreacji w "Prawdziwym bólu" biją blask i witalność – oraz autentyczny smutek.

Podróż w drugą stronę

"The Brutalist", w którym nominowany do Oscara Adrien Brody dźwiga na swoich barkach całą historię XX wieku, opowiada o zdarzeniach w takiej kolejności, do jakiej przywykliśmy: ucieczka z przygwożdżonej totalitaryzmami Europy w kierunku amerykańskiej, iluzorycznej wolności. Z mniejszymi fanfarami i bez estetycznego naddatku, Eisenberg jako bodaj pierwszy w historii Hollywood proponuje podróż w drugą stronę, która nie jest powrotem do koszmaru i nie musi oznaczać reaktywacji żydowskiej traumy. Prostymi pociągnięciami pędzla – sceną z kamieniem położonym przed dawnym domem babci, migawkami z Warszawy i Lublina, na których żydowska przeszłość jest wciąż na wierzchu – reżyser pokazuje, iż nie ma czego się bać. Polska to fajne miejsce na zagraniczną wycieczkę, choćby jeżeli po drodze będziemy musieli dotknąć kilku bolesnych miejsc.

Może więc kiedy Oscary czynią gesty w kierunku "umiędzynarodowienia" nagrody, możemy z przekorą cieszyć się, iż tegoroczna stawka nominowanych w tak piękny sposób odwołuje się do starych amerykańskich i hollywoodzkich mitów. 2 marca chcę zobaczyć, jak Kieran Culkin odbiera swoją zasłużoną statuetkę. A potem niech wraca do domu i bawi się ze swoimi dziećmi.

Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.
Idź do oryginalnego materiału