Kroniki jednego życia
Wanda Kowalska próbowała odejść od męża dwa razy. I za każdym wracała. Dla syna.
Po raz pierwszy uciekła do rodziców, gdy Marek zaczął pić po narodzinach Kacpra. Nie wytrzymała jego pijackich wybuchów – w środku nocy, tuląc dziecko do piersi, wyszła z domu. Marek dogonił ją na podwórku:
— Gdzie się wybierasz?!
— Jak najdalej od ciebie!
Mama, wiejska pielęgniarka, tylko westchnęła:
— Wanda, a czego się spodziewałaś, wychodząc za kierowcę ciężarówki? U nich takie “święta” – i inaczej nie będzie.
Nie miała co odpowiedzieć. Sama wybrała swój los. Poznali się, jakkolwiek dziwnie to brzmi, w bibliotece. Wanda miała tam praktykę, a Marek przyszedł wymienić książkę.
— Może coś lekkiego? — spytała, patrząc na jego spracowane dłonie.
— Coś o miłości — uśmiechnięty, sięgnął wzrokiem aż do jej duszy.
Dała mu “Trylogię”. Po kilku dniach wrócił – nie po książkę.
— Nie przeczytałem… Może do kina pójdziemy?
I zgodziła się.
Była wiosna, w głowie – różowe marzenia, w sercu – młodość. Zakochała się. A w tamtych czasach, jeżeli chciałaś być z kimś – szłaś do urzędu stanu cywilnego. Tak też zrobiła.
Ślub – skromny, prawie bez gości. Miesiąc później pierwszy raz ją uderzył – za to, iż za długo rozmawiała z sąsiadem. Potem, oczywiście, przyniósł stokrotki i powiedział:
— Wiesz, iż jestem zazdrosny.
— To przeprosiny?
— Nie. To ostrzeżenie.
Cicho spuściła oczy, wstawiła kwiaty do szklanki. Siniaka pod wargą zamalowała pudrem. Wybaczyła.
Ale gdy urodził się syn, a Marek zaczął pić na dobre – odeszła. Nie wytrzymała. On przez pół roku błagał, by wróciła, przysięgał, iż przestanie. I prawie dwa lata trzymał słowo. Ale każdy stres zalewał alkoholem – inaczej nie potrafił.
Pewnego dnia, po szczególnie brutalnej kłótni, gdy Marek roztrzaskał wazon – nie w nią, obok – usiadła w kuchni i zaczęła pisać do siostry:
«Kasia, nie daję rady. Odchodzę. Muszę ratować siebie.»
Zajrzała do pokoju dziecięcego. Kacper spał, wtulony w plastikową ciężarówkę – prezent od taty. Uwielbiał ojca. I to była miłość odwzajemniona.
Wanda podarła list. Pomyślała: jeżeli odejdę – on się rozpadnie. A syn będzie patrzył, jak ojciec się stacza. Lepiej, żeby nienawidził mnie, niż wstydził się jego.
Chyba Marek to wyczuł. Pił mniej. Urodził się drugi syn – Tomek. Przez kilka lat żyli spokojnie, niemal szczęśliwie. Ale ciągi wracały. Po kolejnym wtargnął do domu w półmroku, a ona powiedziała:
— Już cię nie kocham. Nie potrafię. Nigdy.
— O co ty, kobieto?
— O nic. Ale zostaniemy razem. Dla dzieci.
Każdego wieczoru sprawdzała, czy synowie śpią, kładła na nocnej szafce ciężką encyklopedię – na wszelki wypadek – i szeptała: “Jeszcze jeden dzień. Nie dla mnie. Dla nich.”
Zmiany nadchodziły wolno. Lata mijały, dzieci rosły. Marek ucichł, złagodniał, prawie nie pił. Kraj się walił, sklepy pustoszały. Przenieśli się do Krakowa, młodszy właśnie szedł do szkoły.
Auto-zakład, gdzie pracował, zamknęli. W rozpaczy Marek przyniósł do domu butelkę i postawił na stole.
— Nie — powiedziała stanowczo. — Albo to, albo dzieci.
— Odczep się.
— Tym razem nie odczepię — chwyciła butelkę i wylała do zlewu.
Podniósł rękę, ale nie uderzył. Wiedział: jeżeli to zrobi – straci wszystko. Ona nie ustąpi.
W 1995 r. dostali działkę pod budowę. Pieniędzy nie było, pożyczyli od rodziców.
— Zbudujemy dom sami — niespodziewanie oświadczył.
Nie wierzyła. Ale w każdy weekend jechali na działkę: on mieszał beton, ona nosiła cegły. Pewnego dnia się poślizgnęła i głęboko rozcięła kolano. Podbiegł:
— Głupia, po co się pchałaś?!
Ale w głosie miał strach. Prawdziwy.
Dom stanął. Nie od razu. Ale stanął. Gdy położyli dach, przyniósł szampana. Siedzieli na belkach, pili z plastikowych kubków.
— Ładnie, co?
— Nie do wiary — odparła.
Został trzeźwy. Ale miłość nie wróciła.
— Mamo, dlaczego z nim jesteś? — spytał kiedyś dorosły Kacper. — Jesteście sobie obcy.
— Obiecałam – na dobre i na złe. I dlatego, iż potrzebowaliście ojca. choćby takiego. Jak będziesz miał dzieci – zrozumiesz.
Dziś oboje mają po siedemdziesiątce.
Marek bawi się z wnukami, a Wanda myśli: gdybym wtedy odeszła – on by nie przeżył. I tych dzieci by nie było. Więc to wszystko miało sens.
Mieszkają w domu, który sami zbudowali. Każde ma swój pokój, swoje filmy. Ona słucha Chopina, on ogląda “Sędziów”. Wiadomości – razem. Tu jest ich układ.
Dzieci dzwonią codziennie. Wnuki śmieją się z fotek w ramkach. Ostatnio gościła pięcioletnia Zosia. Wdrapała się babci na kolana i spytała:
— A co to jest miłość?
Na podwórku dziadek równo, metodycznie rąbał drewno. Jak wszystko, co robił od dwudziestu lat.
— To gdy wybaczasz komuś to, czego innym byś nie wybaczyła.
— Jak ty dziadkowi wybaczyłaś?
Nie spodziewała się tego. W oczach dziewczynki była ta sama głębia, co kiedyś u Kacpra.
— Nie wybaczałam. Po prostu codziennie wybierałam, co jest dla mnie ważniejsze.
— A co jest ważniejsze?
Zaskrzypiały drzwi. Marek wszed— Ty — odpowiedziała babcia, patrząc, jak mąż wyciera ręce w ścierkę — twój tata, twój wujek, ten dom, i choćby te głupie seriale dziadka…