Opowiadania Tomasza Millera z tomu „Wesołe miasteczko”. Cz. 1

gazetatrybunalska.info 3 dni temu

Rozpoczynamy publikację fragmentów książki „Wesołe miasteczko” Tomasza Millera. Opowiedziane w niej historie zostały oparte na faktach, jedynie nazwiska bohaterów uległy zmianie.

→ red.

22.09.2025

• collage: barma / Gazeta Trybunalska

Wstęp

Urodziłem się w miasteczku, które przez lata było całym moim światem. Ale nie dlatego, iż nigdy z niego nie wyjeżdżałem i niczego poza nim nie widziałem. Tak się składało, iż praktycznie całe dobro, którego doświadczyłem w pierwszym etapie swojego życia, wiązało się z tym miasteczkiem i jego najbliższą okolicą. Przyroda, która zdawała się być przepiękną i niespotykaną, budynki, które dawały schronienie oraz wypoczynek, ludzie, którzy wydawali się ostoją miłości, piękna, a także szczerości. Na dodatek płynące zewsząd opowieści o historiach bliższych i odleglejszych, dające wiarę w siłę i dobro wszelakiego życia. I nie chodzi tylko o opowieści moich rodziców czy babci, których nie tylko kochałem, ale i szanowałem do końca ich dni…

Przeświadczenie, iż w moim miasteczku jest nie tylko pięknie, ale i wesoło przychodziło z czasem znaczonym nowymi doświadczeniami.

Moje pierwsze wspomnienia wiążą się z jakąś religijną imprezą, którą żyli wszyscy w okolicy. Pamiętam strzępki rozmowy pomiędzy mamą, babcią i dwoma – trzema innymi kobietami. Rozmowa toczyła się na podwórzu, w pobliżu narożnika naszego domu. Był jakiś letni dzień, pochmurny, ale ciepły. A w tle odświętnie ubrany tato, który akurat wchodził przez bramę.

Nieco więcej pamiętam z przedszkola, do którego zostaliśmy wysłani – ja i moja starsza siostra. Ale to nic dziwnego, rodzice pracowali w pobliskim Piotrkowie i żeby zdążyć do pracy musieli wstawać o czwartej rano, do domu wracali zaś o godzinie szesnastej. Mogliśmy ten czas spędzać wyłącznie z babcią, ale gry, zabawy i przedszkolna nauka były dla nas szansą na lepszy start w szkolne lata i w dorosłe życie.

Nasze przedszkole mieściło się w starej pożydowskiej kamienicy z wielkimi i wysokimi pokojami. Kiedy nam się znudziły zajęcia wewnątrz mogliśmy popatrzeć przez piękne okna na ruchliwą ulicę lub wyjść do wielkiego ogrodu. Było fajnie, ciepło i miło. Pamiętam taki śliczny obrazek, kiedy w majowy słoneczny dzień, przez okno obserwowałem miejską polewaczkę z wielką systematycznością zraszającą piękne kwiatowe klombiki oraz asfalt i miejskie trotuary, żeby się z nich nie kurzyło…

Przedszkole kojarzy mi się z wieloma historiami. Pojawiła się na przykład pierwsza zła osoba w naszym życiu – pani przedszkolanka, która biła moją siostrę po głowie smyczkami od skrzypiec. Jeszcze dziś pamiętam blond loki tej małpy i jej twarz z charakterystycznym, nieco wykrzywionym zgryzem. Jej sadystyczne zacięcie dało znać o sobie także dwadzieścia pięć lat później kiedy udowodniono jej znęcanie się nad wychowankami domu dziecka, w którym akurat pracowała. Wtedy jednak sprawa nie rozeszła się po kościach, a ja mogłem cieszyć się z długo oczekiwanej sprawiedliwości.

Przedszkole to także miejsce, w którym zdecydowanie i raz na zawsze rzuciłem palenie papierosów. Stało się to przy pomocy dwóch urwisów z młodszego rocznika, którzy podczas porannego spaceru w ogrodzie znaleźli dwie paczki „Sportów”, należące do jednej z przedszkolanek. Przez kilka godzin ukrywaliśmy się wśród ogrodowych krzewów i alejek próbując odpalić papierosy. Ukrywanie się było tym bardziej konieczne, gdyż jeden z dwóch naszych kompanów był łobuziakiem, który już wcześniej miał kłopoty i za niewłaściwe zachowanie wyrzucono go już raz z przedszkola.

Tak czy inaczej, niektórym udało się odpalić praktycznie od razu, a inni mieli z tym problemy. Zachęcany przez współtowarzyszy, nie mając żadnego doświadczenia (w domu nikt nie palił), raczej zjadłem przypadające na mnie trzy papierosy niż je wypaliłem. Skończyło się tym, iż tuż przed obiadem mój organizm zbuntował się i zacząłem wymiotować jak kot. Afera zaraz wyszła na jaw, ale nie przyniosła większych konsekwencji. Dwie, poważnie nadszarpnięte już paczki papierosów zarekwirowano, ale – głównie ze względu na stan mojego zdrowia – zaoszczędzono nam bury. Jedynym skutkiem wydarzenia było przyrzeczenie, iż już nigdy, absolutnie nigdy, nie wezmę tego świństwa do ust. I powiem wam szczerze, przyrzeczeniu temu jestem wierny do dziś…

Naturalnie, są też wspomnienia inne. Np. to o pracowitej i serdecznej wobec dzieci pomocy kuchennej Pani Gołębiowskiej. Drobna, niewysoka, zawsze w za dużym białym fartuchu, który szczelnie otulał jej ciało aż do samych kostek, uszczęśliwiała nas swoim ciepłem i serdecznością choćby w najtrudniejszych sytuacjach. Kiedy coś przeskrobaliśmy, zamiast krzyków i szturchańców czekał na nas jej pogodny wzrok i zachęta do bycia lepszym, a co najwyżej – próba delikatnego zawstydzenia. A powody do interwencji zdarzały się co rusz. Panie przedszkolanki w takich sytuacjach pokazywały nam, nieznośnym bachorom, swoją wyższość i wygłaszały górnolotne połajanki, a Pani Gołębiowska – kiedy tylko mogła interweniować – rozbrajała nas swoim ciepłem, uśmiechem, życzliwością… A kiedy trzeba było interweniować? Np. wtedy, gdy niektórzy bawili się w niejadków, a inni – chociażby taki Boguś Wroński – zżerali z talerzy pozostałych dzieciaków wszystko, co się tylko dało.

Pierwsze, w pełni świadome wspomnienie, dotyczy lat szkolnych, a adekwatnie kwalifikacji do szkoły. Po przesłuchaniach w gabinecie i w obecności pani dyrektor, nastąpiło coś, co w tej chwili nazwać mógłbym „segregacją” czy „selekcją”. Podzielono nas na klasy A, B, C. W klasie „A” znalazły się dzieci sulejowskich bonzów, w klasie „B”, znaleźli się ci, dla których brakło miejsca w klasie „A”, ale uznano, iż pozostało dla nich jakaś szansa na doszlusowanie do elity, a klasę „C” sformowano z dzieci robociarskich i chłopskich oraz z rodzin takich, które miały za sobą jakieś problemy.

Oczywiście, w tamtej chwili było to dla mnie absolutnie obojętne. Sam nie miałem większego pojęcia o kryteriach tej segregacji, ale rozmowy mojej mamy z niektórymi jej znajomymi zawierały jednoznaczne sugestie. O ich prawdziwości przekonaliśmy się dwa lata później kiedy niektóre dzieci z klasy „gwiazdorskiej” okazały się zwykłymi tłumokami i trzeba było przesunąć je do innych klas. Tym sposobem nie tylko zachowano „elitarność” klasy „A”, ale także uratowano ego kilkorga rodziców i załagodzono konflikty, które pojawiły się na tle pierwszej selekcji. A konflikty te miały ogromne znaczenie, zwłaszcza dla karier niektórych nauczycieli…

„Selekcja” miała jeszcze dwa ważne etapy. Pierwszy związany był z wyborem szkoły średniej, a ostatni – z nauką w liceum. W pierwszym przypadku bardzo zdziwiło mnie zachowanie pana dyrektora, który przepytywał nas co chcemy robić po szkole podstawowej. Na moje słowa, iż zamierzam iść do liceum, żachnął się i burknął: „Dzieci robotnicze powinny raczej iść do nauki zawodu”. Zdziwiłem się, tym bardziej, iż pan dyrektor sam pochodził z rodziny chłopskiej …

Drugi, końcowy etap selekcji rozpoczął się w szkole średniej. Już na pierwszej lekcji rozsadzono naszą klasę na grupy. Dzieciom pochodzącym z „elitarnych” domów kazano usiąść w pierwszych ławkach, dzieciom robotników i chłopów – w ławkach ostatnich. Pamiętam, jak siedziałem wciśnięty w kąt już za ostatnim rzędem normalnych ławek. Sytuacja zmieniła się jednak dość szybko. Po pierwszym półroczu odpadło kilku mniej wytrwałych, a na koniec pierwszego roku nie odliczyło się łącznie kilkanaście osób. W znacznej mierze – z tej „elity” właśnie. Końcowa selekcja nastąpiła w chwili przystąpienia do matury, kiedy to kolejni eliciarze utracili chęć sprawdzenia swoich sił. Mit „elitarnego” Sulejowa” upadł wtedy dla mnie zupełnie, ale pamiętać trzeba, iż pod jego ciężarem przyszło mi żyć całe dwanaście lat. To przecież szmat czasu, zwłaszcza dla młodego i wrażliwego człowieka. Zresztą, nie były to moje jedyne doświadczenia z podziałem na „elitę” i „motłoch” w ludowej, robotniczo-chłopskiej i sprawiedliwej ponoć ojczyźnie…

Wracając jednak do wątku wesołego miasteczka wspomnieć muszę całą galerię przedziwnych postaci, które nasze miasteczko zaludniały. Jedni byli barwni i niegroźni, inni byli nadęci i śmiertelnie poważni, czasem – hałaśliwi, utrudniający życie innym, a choćby szkodliwi.

Jak wspominałem, w pierwszych latach mojego życia fascynowały mnie opowieści niektórych współmieszkańców. Dzięki nim świat wydawał się kolorowy, bajkowy i jakby bardziej przystępny. Kiedy jednak zacząłem odróżniać prawdę od zwykłego bajania, niektóre opowieści najpierw mnie dziwiły, później – śmieszyły, a na koniec – zwyczajnie irytowały.

Otóż, z opowieści moich pobratymców można było wywnioskować, iż praktycznie każdy z nich pochodził z bogatej i starannie wykształconej rodziny szlacheckiej. W ich opowieściach złoto i kamienie szlachetne skrzyły się jak lód w lutowym słońcu. Ich pożywienie pełne było mięsa, dziczyzny oraz słodkich rarytasów. Ich odzież składała się z wykwintnych aksamitów i długich do samych kostek baranich kożuszków, a kiedy już podróżowali – to do odległych, czasem choćby egzotycznych, krain. Każdy z nich był waleczny, ba! choćby bohaterski, uczciwy, sprawiedliwy i boga kochał najbardziej ze wszystkich.

Ja zaś zacząłem zauważać, iż ich ubrania nosiły ślady licznych przeróbek, miewały po kilka łat i liczyły sobie po kilkanaście wiosen. Że w domu często były tylko dwie pary butów: damskie i męskie, których poszczególni członkowie rodzin używali na zmianę i tylko od wielkiego dzwonu. A w dzień powszedni chodziło się zwykle w drewnianych trepach. Zresztą, słyszałem na ten temat wiele opowieści – od babci, mamy, wujków, ciotek, czy najzwyczajniej od obcych ludzi; jeszcze parę ładnych lat po wojnie, idąc do kościoła buty niosło się na sznurku, a zakładało się je tuż przed samymi drzwiami świątyni.

Widziałem, iż mięso jadali – w najlepszym wypadku – raz na tydzień, a w dni powszednie zadawalali się zalewajką i barszczami sprawianymi na różne sposoby albo zwyczajnymi krupnikami gotowanymi na jakiejś kostce. jeżeli zaś chodzi o słodycze, to ich źródłem były różne bułki z lekka posypywane zwykłym cukrem, chleb maczany w czystej wodzie – także posypywany cukrem, rzadziej – chleb posmarowany śmietaną i dopiero wtedy osłodzony. Do tego spory wybór dań z kapusty; różne zupy (w tym tzw. zarzucajka, którą do dzisiaj uwielbiam), kapusta z grochem, z rzadka – bigos. No i kasze oraz kartofle okraszane kilkoma lichymi skwarkami podawane z zsiadłym mlekiem, a czasem – placki ziemniaczane.

Mimo to, jeszcze dziś rozświetlają mi się oczy na wspomnienie gulaszu, który moja babcia przygotowywała na bazie baranich dudków (podrobów), w tym smakowitych płucków… Krojone w niewielką kostkę, najlepiej trochę rozgotowane, oszałamiająco smakowały z tłuczonymi ziemniakami polanymi delikatnym białym sosem. Albo na wspomnienie pietruszajki, czyli kartoflanki gotowanej z dużą ilością świeżej pietruszki, na koniec okraszanej złociście wysmażonymi skwarkami słoniny. Ech, rozmarzyłem się, a trzeba wrócić do naszego wesołego miasteczka…

A zatem, spostrzegałem, iż chociaż niektórzy sulejowscy obywatele uważali się za wykształconych (no, prawie doktorów nauk!!!), to wielu z nich miało problem ze złożeniem zwyczajnego podpisu. Że wielu z nich nigdy nie miało w ręku żadnej książki – poza książeczką do nabożeństwa…

Zauważałem, iż chociaż boga kochali nad życie, to nie obce były im pijaństwo, awantury, pomówienia, pobicia, drobne kradzieże czy numerki z kochanką na boku – choć w domu czekała zasmucona żona z gromadką głodnych dzieci.

Nie mam za złe tym wszystkim ludziom, iż wypierali z siebie to, co w ich życiu było złe, iż po latach, nie tylko wojennego niedostatku i cierpień, chcieli czuć się kimś lepszym. Śmieszyło mnie jednak to, iż w tym bajaniu tkwili niemal do końca, wbrew oczywistym faktom. Bo jak wierzyć w bogactwo kogoś, kogo dom składał się z malutkiej izdebki z glinianą polepą na podłodze i kilku szopek z nieheblowanej deski lub dykty przyklejonych do tego domu? Jak wierzyć w światowe życie kogoś, kto nie dorobił się choćby porządnej sławojki? I jak wierzyć w świętość kobiety, która tak jak Piękna Stasia (według innej nomenklatury „Stasia Pinć”), nosząc w procesjach święte paciory (kółko różańcowe) oraz żyjąc w świętym związku małżeńskim, jednocześnie prowadzała się z pięcioma innymi absztyfikantami na raz?

Uśmiech w sprawie światowego życia utkwił we mnie na dobre. Towarzyszył mi na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy hodowaliśmy nutrie i nasze skórki na futra (ponoć jedne z lepszych w okolicy) trafiały w ręce damulek, które dopiero co zobaczyły sedes. Uśmiechałem się na słowa mojej mamy, która, denerwując się tymi paniusiami przebierającymi w wyprawionych już skórkach (a to długość nie taka, a to kolor nie ten, a to włos zbytnio puszysty lub za krótki) dyskretnie zauważała, iż niejedne z nich jeszcze parę lat temu za potrzebą latały do Pilicy i, bezwstydnie zadzierając kieckę, rąbały na stojaka do wody nie zważając, iż w pobliżu znajduje się kilka innych osób. Śmieję się i teraz, kiedy osoby wychowane na barszczu i zalewajce, na deser zajadają tylko tiramisu i truskawki w śmietanie, a krewetki kupują wyłącznie w renomowanych sklepach, nie zaś w zwykłych marketach. Oj, znam setki takiej szlachty…

A zatem określenie „wesołe miasteczko” wzięło się głównie stąd, iż wielu mieszkańców Sulejowa przedstawiało siebie – wbrew faktom – jako ludzie zupełnie inni. Nie ma podstaw, żeby ich relacje traktować inaczej, jak tylko z przymrużeniem oka, na wesoło. W tej książce nie będę jednak zajmował się „zbawianiem” sulejowskich dusz. Znajdziecie tu wiele opowieści opartych na wydarzeniach absolutnie prawdziwych, które kiedyś przytrafiły się mnie oraz innym, sulejowskim, obywatelom. Zapewniam, iż uśmiech na Waszych twarzach pojawi się nie raz.

→ Tomasz Miller

• więcej tekstów autora: > tutaj

Tomasz Miller – mieszkaniec Sulejowa, ur. w roku 1965. Pasjonat lokalnej historii oraz kultury. Promotor wydarzeń kulturalnych, wydawca serii „Biblioteka Sulejowska”, w której ukazało się już 15 pozycji. Jego ostatnia książka nosi tytuł „Legendy z dawnego Sulejowa”.

Idź do oryginalnego materiału