OPOWIADANIA • Faza Morfeusz

osme-pietro.pl 1 tydzień temu
To tylko sen. Tylko sen. Posterunkowy Adam Skiba próbował otrząsnąć się z mary, ale obrazy nie znikały sprzed oczu, a w uszach pobrzmiewało ujadanie psów. Dziesiątek. Setek. Tysięcy najróżniejszych ras i maści psów i suk zalewających korytarze, schody i pokoje redakcji ogólnokrajowego dziennika Głos narodu. Głos ten pozostawał w owej chwili zagłuszony czy może trafniej będzie powiedzieć zaszczekany. A osobniki przeznaczone do jego rozpowszechniania zapędzone w kąt czy może raczej kąty, nienawykłe do upychania w nich ciał. Tym bardziej tak rozedrganych i ze znacznie podwyższonym ciśnieniem. Co groziło wybuchem, w najlepszym razie paniki, gorzej gdyby doszło do wybuchu gniewu i utraty samokontroli u podnieconych zapachem strachu czworonogów. Wtedy to dopiero by się działo.



Posterunkowy, który panicznie bał się psów oddelegowany do akcji z powodu braków kadrowych stał pośrodku tej zgrai, wymachując pogryzioną pukawką w kolorze jadowitego różu, a po każdym pociągnięciu za spust zamiast oczekiwanych pocisków wyskakiwały z niej kolorowe bańki, o krótkiej żywotności albowiem rozbijały się zaraz o któryś z psich pysków w których połyskiwały wyszczerzone kły. Pracownicy redakcji stali się niejako zakładnikami psiej bandy. Stał się nim również posterunkowy Skiba, który z samego serca piekła wzywał posiłki, a przede wszystkim negocjatora czytaj behawiorysty, któremu być może uda się dotrzeć do sumień rozwścieczonej hordy i tym samym uwolnić choćby część zakładników.



Sen nie sen. Skiba sam już nie wiedział. Chciało mu się siku, a to powinno było przerwać sen i poprowadzić bose stopy człapiącym krokiem prosto do łazienki. Nic takiego jednak się nie działo. Akcja stanęła w miejscu. Psy ujadały, dziennikarze wypełniali puste dotąd kąty, a posterunkowy strzelał mydlanymi bańkami, modląc się do pęcherza o jeszcze odrobinę cierpliwości.



Zamiast behawiorysty w redakcji pojawiła się pielęgniarka. Mocno nietrzeźwa, w zmiętym fartuchu i z cewnikiem w dłoni. Energicznie wymachując podpiętym do niego workiem na moment skupiła na sobie uwagę agresorów i to wystarczyło, by jeden z pismaków wyskoczył przez otwarte okno. Posterunkowy skądś wiedział, iż facet nazywał się Ptak. Niestety nazwisko nie czyniło go latającym czego musiał być nie do końca świadom w każdym razie lot okazał się krótki, ostro pikujący, a ziemia twarda aczkolwiek gotowa bez sprzeciwu przyjąć jego doczesne szczątki.



Sen. Sen. Śni się złe, ale wystarczy się obudzić, a wszystko minie. Chyba iż tylko się śni, iż się śni, a to jawa. Czyli iż śni się jawa? To w ogóle możliwe? Posterunkowy gubił się w rozważaniach i chyba myślał głośno, bo pielęgniarka rzuciwszy cewnik psom na pożarcie pozwoliła sobie podzielić się z nim swoją opinią na ten temat.



- Panie posterunkowy - zaczęła skrzeczącym głosem, wzbogaconym o pijackie czknięcia. - Pan posterunkowy się nie obudzi, bo to już sen wieczny. Sama pana na SORze przyjmowałam. Trzy rany postrzałowe. Dwie brzucha i jedna głowy. Tam nie było co zbierać. choćby jakby tam w brzuchu dobrze połatali, to i tak łeb by nie działał, bo mózg uszkodzony z tendencją do umierania. I tak żeś se pan umierał któryś dzień aż w końcu pana odłączyli i po krzyku.



- Po krzyku?



- No po krzyku. - tu teatralnie rozłożyła ręce. - Choć tego krzyku to za dużo nie było. Tylko jakiś pański kolega się ciskał, bo podobno sporo kasy pan mu wisiał i teraz ta kasa poszła się jebać. Albo może w inne miejsce poszła. Sama już nie wiem. Ruch był wtedy straszny, bo jakiś dziennikarzyna psa pogryzł na ulicy i ten z kumplami wrócił i do rzezi doszło. Panie, wszystko do nas zwozili. I dziennikarzy i policjantów i psy i hycli. Rany szarpane, postrzałowe. Jeden choćby oknem wyskoczył. Redaktor chyba.



- Ale to się teraz dzieje. Teraz, tutaj.- przerwał jej Skiba.



- Nieeee. To już przeszłość. Czas przeszły, dokonany.



- Pani jest pijana i bredzi!



- Nie bardziej pijana niż pan martwy! - Tu zaśmiała się skrzekliwie i wyciągnęła z kieszeni fartucha niedopitą małpkę. - Pan się z tym pogodzi. Musowo. Innej opcji nie ma.



- Ale zaraz, zaraz... Skoro podczas napaści psów na redakcję leżałem już w szpitalu, to co ja tu teraz robię? Przecież mnie tam nie było. Łżesz, pijaczko. Łżesz, tylko jeszcze nie wiem po co.



- A niby po co miałabym łgać? Ja teraz szczęśliwy człowiek jestem. Już nic nie muszę. Piję, a kac mnie nie dotyczy i były mąż mnie już nie dotyczy i nie nęka. I do roboty nie muszę chodzić... Idylla.



Pan po prostu żeś wszedł do archiwum i nie tę szufladkę otworzył. Rekwizyt się zgadza boś pan w burdelu do dziwek bańkami strzelał. Pod przykrywką. Że niby klient. No. I żeś się pan teraz pomylił i wszystko się pojebało i ja tego nie będę sprzątać. Ja już swoje zrobiłam.



- No dobrze. Ale skoro ja nie żyję, to i pani nie żyje.



- No raczej - prychnęła kobieta.



- A co, iż tak z buta spytam spowodowało to, iż jedziemy teraz na jednym wózku?



- Eeee. Takie tam. Nic wielkiego. Tętniak aorty. Pękł kiedy upadłam. Kiedy spadłam. Ze schodów na półpiętrze. Takie to strome i śliskie. Niepojęte jakie to pułapki wszędzie. I to człowiek człowiekowi tak robi.



Na szczęście tu też jest monopolowy. I dają na zeszyt. Taki w niebieskiej okładce. I długopis też jest niebieski. I flaszki.



- A jak zamknę tę szufladę to co?- dopytywał posterunkowy.



- To się inna otworzy. Albo i nie. I będziesz pan stał pośrodku niczego i z niczym. Tak iż gorąco odradzam. Pan poszuka tego burdelu. To akurat łatwo znaleźć, bo raz, iż jęki słychać, a dwa, iż zawsze niedomknięta jest. Ta szuflada. Jak usta dziwek w których a to lizak, a to guma... i steki kłamstw. Pan też lubi ich słuchać, prawda? Chłop jest jak dziecko. Słyszy co chce i jeszcze w to wierzy! - Tu wybuchła śmiechem i śmiała się dotąd aż jeden z psów nie przycisnął jej do ziemi ciężarem dorodnego bernardyna.



- Pan zabierze tego psa!



- A po co? Nie umiera się dwa razy. Zresztą, to przecież sen. Sen z którego wypadałoby się obudzić. - to powiedziawszy zaczął bić się po twarzy. Głośne plaśnięcia rozwścieczyły psy. Posterunkowy nie zwracał jednak na to uwagi. Nie ustawał w swoich wysiłkach jakby chciał się obudzić za wszelką cenę. choćby kosztem utraty twarzy.



- Budzimy się, budzimy! - krzyczał, choć nikt przecież nie spał. - To tylko sen. Śni się złe, a złe boi się światła. Otwórzcie oczy.



Otwarły się, ale pyski psów. I zaraz potem rany zbitych po kątach ludzi. Ile tam było pisku i krzyku. Ile nadziei w oczach ofiar gdy do środka z komendantem policji na czele wpadła grupa hycli ze sprzętem do odławiania. Wszystko to jednak na nic. Psy , które znalazły się w potrzasku, nie mając już nic do stracenia poszły na całość. Posterunkowy, który bezskutecznie próbował przerwać ten koszmar, odpuścił na moment samobiczowanie, ale starając się wyłowić z kłębowiska postać pielęgniarki, natrafił jedynie na jej pijany czepek. Ten slalomem odprowadzał właścicielkę do drzwi i tam też postanowił dostać się Skiba. Co prawda nie miał czepka, ale był za to w posiadaniu pęcherza, który to kategorycznie domagał się opróżnienia. choćby kosztem zalania bielizny. Pościeli. Okładki ogólnokrajowego magazynu na której on sam - posterunkowy Adam Skiba widniał opasany żałobnym kirem.



To był numer z zeszłego tygodnia. Posterunkowy wpatrywał się niego jak zahipnotyzowany, próbując zrozumieć sens zapisanych pod zdjęciem słów. Śmierć. Śmierć. Nie poniósł żadnej śmierci. Ta pijana pielęgniarka, ona się myli. I ci dziennikarze. I te psy, które z niewiadomych powodów postanowiły go jednak oszczędzić.



To tylko sen. Śni się sen, a może to jawa się śni. Może zresztą śni się wszystko. My się śnimy. Komuś większemu od nas. Komuś kto ma chore fantazje. Śni się śmierć i strach się śni. I tylko te dziwki z niedomkniętej szuflady są prawdziwe. Posterunkowy Adam Skiba w swojej życiowej roli klienta burdelu też jest prawdziwy. I bańki z różowej pukawki są prawdziwe i głos, który mówi - Idź - ten to dopiero jest prawdziwy. I na tyle przekonywujący, iż posterunkowy idzie. Drogą, która się śni, koledze, od pożyczonej kasy Idzie szukając toalety albo chociażby krzaków. Niestety . Z każdej strony tylko mury. U góry skrawek nieba z mocno grzejacym slońcem. Wszystko parzy. Ściany parzą. Bruk parzy. choćby powietrze. Napiłby się. Może po to właśnie idzie do kolegi. Kolegi któremu się śni. Albo może to on o nim śni. Może śnią się sobie nawzajem i dlatego tym bardziej nic z tego nie będzie. Nie będzie picia ani zwrotu kasy, bo kiedy sny nachodzą na siebie zaciera się czas i miejsce i sens się gubi i droga do jawy. Więc będzie tak szedł z pustymi ustami i pełnym pęcherzem aż się wypali ten żar. I czas. A wtedy zamarznie. Po raz pierwszy, ale nie ostatni. Przechodzień. Przechodni. Jak przechodne jest życie i śmierć. Młodość i uroda. Mijają się w drzwiach i na ulicy. Na jawie, która się śni. I w snach, które się jawią gdy głowę kładziesz z całym bagażem niewypowiedzianego bo wstyd, bo strach. Bo cicho sza, bo jeszcze wiatr pochwyci, rozgada i wszystko się wyda.

Statystyki: autor: biegnąca po fali — 09 wrz 2024, 11:28


Idź do oryginalnego materiału