Olaf Lubaszenko niechętnie wraca wspomnieniami do dawnych lat: "Nie lubię siebie z tamtego okresu"

viva.pl 5 godzin temu
Zdjęcie: Fot. Ola Bodnaruś/Agve Studio


Szalone lata 90., gdy każdy dzień był przygodą lub próbą przetrwania. "Wtedy najintensywniej ten świat poznawałem", mówi Beacie Nowickiej. Olaf Lubaszenko wraca wspomnieniami do czasów, gdy Warszawa tętniła nocnym życiem, granice między dniem a nocą zacierały się, a młodość była mieszanką euforii i zagubienia. W szczerej rozmowie – bez upiększeń – opowiada o podróżach, cenie decyzji i własnych winach, których nie przestał rozliczać. A także wymienia najważniejsze punkty na mapie tamtego świata. "Niechętnie wracam do tamtych lat, bo nie lubię siebie z tamtego okresu. Towarzyszy mi przekonanie, iż ten czas należało przeżyć dużo uważniej. Być dużo bardziej obecnym, a mniej uciekać w świat mroku i fałszywie rozumianej zabawy", dodaje.

Olaf Lubaszenko w VIVIE!: wspomina lata 90. Czy ma sentyment do tamtych czasów?

– Czasy naszej młodości… Tam jest osadzona historia „Napadu” w reżyserii Michała Gazdy, gdzie genialnie zagrał Pan byłego esbeka. Gadacz, Pana bohater, ma w sobie magnetyzm, który przebija ekran i ciągnie widza za sobą.

Dziękuję za te słowa. Wydaje mi się, iż to jest film, który się udał, bo był uczciwie zrobiony przez uczciwych ludzi. Nie mówię tylko o sobie. Zawsze miałem słabość do funkcjonariuszy. Dobrze się czuję w uniformie, również, kiedy gram… duchownego. Bycie elementem organizacji o charakterze ściśle hierarchicznym w pewnym sensie porządkuje myślenie o świecie bohatera. Wiadomo, kto jest nad nim, kto jest pod nim, kto obok niego – to dobry punkt wyjścia do budowania relacji psychologicznych. Struktura hierarchiczna jako rodzaj kagańca, powód do tego, żeby się przeciwko niej buntować. Bohater „Napadu” był mi dodatkowo bliski, bo akcja filmu dzieje się w latach 90., w świecie, od którego zaczęliśmy naszą rozmowę. Wtedy najintensywniej ten świat poznawałem.

– Film odnosi się do autentycznych wydarzeń z 1995 roku. Jak Pan wtedy żył?
Tułałem się od jednego wynajmowanego mieszkania do drugiego: na Żoliborzu mieszkałem przy szkole pożarniczej, na Nowolipkach z okna widziałem komendę stołeczną policji. Dziwne czasy. Trudne. Nagle zniknęły drogowskazy, kompasy straciły orientację, a grunt usunął się nam spod nóg. Wszyscy byliśmy zdezorientowani. Jak żyłem? Młodzieńczą potrzebą, trochę z gatunku filozofii wschodnich, żeby płynąć z nurtem, pozwolić życiu się toczyć. Niech wiatr wieje i coś przyniesie. Tylko iż to było specyficzne, nie do końca buddyjskie życie, bo związane z nocą, z mrokiem, z niepokojem, zagubieniem, z hałasem. Zaczęły powstawać interesujące – jak nam się wówczas wydawało – kluby nocne, na przykład Planeta, o której później opowiadał najsłynniejszy świadek koronny. Ja trzymałem się bardziej Śródmieścia, przy Teatrze Wielkim był Zanzibar, Rabarbar i Barbados. Nasz ówczesny „wielki świat”.

– Pamiętam. Zacierały się granice życia prywatnego z zawodowym.
Dnia z nocą również. Najpierw byliśmy oszołomieni, potem też zafascynowani nowymi możliwościami. Pojawiały się kolejne propozycje, na przykład występ w „Metrze”, rola u Władysława Pasikowskiego, zaproszenie do Piwnicy pod Baranami i ja je wszystkie przyjmowałem, ponieważ uznawałem, iż to są rzeczy, przez które trzeba przejść, doświadczyć, sprawdzić się, zanim zdecyduję, gdzie chcę osiąść na stałe. W XIX wieku młodzieńcy wyruszali w tak zwaną wielką podróż po Europie – a moja to były peregrynacje pomiędzy Warszawą, Krakowem i Łodzią…

– Najważniejsze punkty na mapie tamtego świata?
1989 rok – „Metro”, 1991 – „Kroll”, rok później „Psy” Pasikowskiego. Obejrzałem ten film niedawno, po raz pierwszy w całości od premiery. Wciąż działa. Są w nim zaklęte jakieś emocje, które oddają ducha tamtego czasu. W 1993 urodziła się moja córka. Cztery lata później zrobiłem „Sztos”, potem „Chłopaki nie płaczą”. Rany boskie… bardzo dużo się działo! Było coś pięknego w tej ucieczce w pracę. Po drodze robiliśmy „Pamiętnik znaleziony w garbie”, ponad pół roku w Związku Radzieckim, który na naszych oczach zamieniał się w Rosję. W Leningradzie, który stał się Petersburgiem, urzędnikiem w magistracie był niejaki Putin. Bardzo mi się tam nie spodobało.

TYLKO W VIVIE!: "Zabrakło mi siły, żeby walczyć". Dziś Olaf Lubaszenko mówi, co naprawdę wtedy czuł

– Ma Pan sentyment do tamtych lat?
Nie bardzo. Mnóstwo rzeczy wyrzuciłem z pamięci, ale w czasie rzeczywistym wszystko wydawało mi się interesujące, bo każdy miesiąc, tydzień, dzień przynosił nowe doświadczenia zarówno z perspektywy indywidualnej – wciąż jakieś rzeczy zdarzały się po raz pierwszy, na przykład areszt za bycie niewinnym świadkiem nocnej burdy, kolegium za uchylanie się od służby wojskowej – czy z perspektywy zbiorowej: wybuchające bomby, egzekucje na ulicach, „noc teczek” w Sejmie i obalenie rządu Jana Olszewskiego, afera Olina. Czasy brudne i brutalne, było w nich mnóstwo niepokoju, niepewności. Myślę, iż cała generacja jest tym skażona. Nie mieliśmy mechanizmów obronnych, bo nie byliśmy na nic przygotowani. Niechętnie wracam do tamtych lat, bo nie lubię siebie z tamtego okresu. Towarzyszy mi przekonanie, iż ten czas należało przeżyć dużo uważniej. Być dużo bardziej obecnym, a mniej uciekać w świat mroku i fałszywie rozumianej zabawy.

– Na początku filmu „Napad” domyślił się Pan, iż strażnik banku jest martwy, bo na stole zostawił kluczyki do poloneza. Mówi Pan: „Nie zostawiłby auta, na które zapierdalał całe życie”. Na co Pan w życiu „zapierdalał”?
W latach 90. myślałem, iż fajnie byłoby kupić sobie samochód. Popełniłem straszliwy błąd. Poszedłem do komisu po małego, oszczędnego niemieckiego diesla, a wyszedłem z bardzo drogim w utrzymaniu amerykańskim kabrioletem Chrysler Le Baron. To był najgorszy zakup, jaki mogłem zrobić. Ale zrobiłem. Tak czasem jest… Trochę nie miałem wyjścia, bo go rozbiłem w czasie jazdy próbnej, sprawdzając, jak jeździ się kabrioletem. Uderzyłem w bramę i skasowałem cały lewy bok, więc honorowo wyraziłem gotowość kupna. Właściciel komisu bardzo się ucieszył. Tego samego dnia, bez absolutnie żadnej konsultacji ani rozmowy, Janusz Józefowicz kupił… kabriolet Chrysler Le Baron! Pod Teatr Dramatyczny, gdzie graliśmy „Metro”, podjeżdżaliśmy dwoma: ja granatowym, on – czerwonym. Z tym iż ja podjeżdżałem dużo krócej, bo mój się natychmiast zepsuł, a on dość długo. Jego zakup nie był taki głupi (śmiech).

– Na co jeszcze wydawał Pan te pierwsze prawdziwe pieniądze?
Pojechałem na Martynikę. Sam, na 10 dni. Okazało się, iż domek, który wynająłem, nie miał niczego poza prysznicem. Ani telewizora, ani radia. Na dodatek ani razu nie widziałem słońca. Codziennie widziałem za to intensywną chmurę, która sięgała prawie do ziemi, i kolejne burze, czasem kilkanaście dziennie, strach było wchodzić do oceanu. Bardzo źle wspominam ten pobyt. Chciałem stamtąd uciec. Pojechałem na lotnisko, gdzie odkryłem, iż ze wszystkich destynacji, które wyświetlały się na tablicy odlotów, żadnej nie mogę wybrać, ponieważ wszędzie były potrzebne wizy. Pamiętam, jak tam stałem, dławiąc łzy bezsilności. Rzeczywiście miałem sporo pieniędzy za jakąś reklamę, a choćby pierwszą w życiu kartę kredytową. Było mnie stać na każdy bilet klasy ekonomicznej, w każdym kierunku, ale nie miałem wizy donikąd. [...]

Całość rozmowy – tylko w najnowszym numerze magazynu VIVA!, dostępnym przez dwa tygodnie od czwartku, 22 maja.

CZYTAJ TEŻ: Straciła męża i cały dobytek, jej świat legł w gruzach przez złych ludzi. Katarzyna Gaertner ujawniła, kim są ci, którzy ją ocalili przez totalnym upadkiem

Idź do oryginalnego materiału