Olaf Deriglasoff w Klubie Falcon czyli kiedy muzyka spotyka historię

strefamusicart.pl 4 godzin temu
Zdjęcie: Olaf Derigladoff 07.12.2025 Falcon10


Klub Bilardowy Falcon nie przestaje zaskakiwać nas ciekawymi wydarzeniami i nietuzinkowymi gośćmi. 7 grudnia na scenie pojawił się Olaf Deriglasoff – człowiek od 45 lat zanurzony w muzyce, głównie tej z niezależnych nurtów. gwałtownie okazało się, iż to nie taki zwykły koncert, ale spotkanie z kimś, kto ma do powiedzenia więcej, niż da się pomieścić w jednym secie. Olaf ma dystans, humor oraz niewyczerpaną potrzebę dzielenia się – to nie tylko muzyk, ale narrator i trochę kronikarz własnych i cudzych historii. A kiedy obok siada Mrufka – perkusista, człowiek-orkiestra i żywe ognisko energii – robi się duet idealny: Olaf opowiada, Mrufka wierci się, przewraca oczami i rzuca celne riposty. Efekt? Kapitalny.

„Poranek” otworzył wieczór z ironiczną uwagą: „uważajcie, o co prosicie”. Olaf z przekąsem komentował ludzką umiejętność budzenia się bez pamięci poprzedniego dnia. Potem zabrzmiała „Sopocka plaża” z repertuaru Dzieci Kapitana Klossa, a dalej „Córki nie ma w domu” – tatusiowa piosenka, którą przedstawił jako… receptę.

Pomiędzy utworami płynnie wplatał wspomnienia ze współpracy z innymi artystami, które stanowiły równorzędną część koncertu. Przy „Emeryten Party” pojawiła się świetna anegdota o Maćku Maleńczuku, podana z mieszanką czułości i ironii. Mocniejszym momentem był „Cyrulik Jack” – zapowiedziany tym, jak Olaf pisał dla Nergala polski tekst do „My Church is Black”. Słuchając tego kawałka miałam wrażenie, iż to ciężkie, ciemne brzmienie to coś, co układało się z nim choćby lepiej niż niektóre lżejsze numery.

W „Szuwarach” Mrufka i Olaf przepychali się słownie niczym dobrana para braci: jeden gada za długo, drugi chce grać. W „Babilon upadł” było jeszcze zabawniej – Olaf przerwał w połowie, bo przypomniała mu się kolejna historia, tym razem o Tymańskim. Na pytanie, dlaczego tekst jest taki trudny, Mrufka bez mrugnięcia rzucił: „Bo go napisałeś?”. I to był dokładnie ten rodzaj humoru, który przewijał się przez cały set.

Były też momenty totalnego luzu: „Babagadadodziada” z animowaniem publiczności, rozważania o fascynacji Tomem Waitsem i niekończące się spory o tonację. Rockowy kop szaleństwa przyszedł przy „Dyabeu”, a nieco mroczniej zrobiło się przy numerze „Marynarza Grób”. Potem „Jesienna deprecha” z legendarnego „P.O.L.O.V.I.R.U.S.a” niosła po sali: Mam znowu doła… jak wspomnienie czasów, gdy polska alternatywa śmiała się z samej siebie.

Jednym z najbardziej chaotycznie uroczych momentów było „Trzymaj mnie mocno”, które zaliczyło dwa falstarty i zamianę gitar między artystami. Olaf przejął bas… a piosenka i tak go „pokonała”. Na zakończenie padł jeszcze „Teflonowy mózg” Kur z tym cudownym, uniwersalnym wersem o emocjonalnym szambie. Olaf podsumował: Cieszę się, iż dotrwałem… i iż Wy dotrwaliście!. Oczywiście nie mogło się obejść bez bisu: „Pieśń o bohaterze”, znów w klimacie Dzieci Kapitana Klossa.

Koncert był żywiołowy, autentyczny, pełen tej specyficznej niedoskonałości, która jest jego największą siłą. Na scenie nie ma udawania, jest za to szczerość, improwizacja i lekko anarchiczna swoboda, którą Olaf potrafi połączyć z muzycznym kunsztem i ironią kiedy śpiewa, gra, wspomina, gubi się czy bawi. Jego obecność przyciąga uwagę: stoi na granicy między luzem a intensywnością, jakby grał jednocześnie „dla siebie” i „dla ludzi”, ale nigdy pod publiczkę. Taki występ wciąga od pierwszych taktów i chyba o to w tym wszystkim chodzi.

Relacja: Anka

Idź do oryginalnego materiału