Ojców się nie wybiera

filmweb.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: plakat


"Tkanka pozbawiona jest emocji" – z wyższością prawi małemu Victorowi (Oscar Isaac) ojciec, gdy ten z nieskrywaną fascynacją wertuje stronice podręcznika do anatomii. Mężczyzna o sercu z kamienia nigdy nie okazał mu choć krzty ciepła, zwłaszcza w chwili śmierci jego matki. Od czasu tego traumatycznego wydarzenia Victor ogarnięty jest obsesją śmierci – zrobi wszystko, by przerosnąć Boga, ojca i wszystkich uczonych tego świata. Powoła do życia "potwora" tylko po to, by udowodnić sobie własną wielkość. Guillermo del Toro bierze na tapet jedną z najsłynniejszych powieści grozy na świecie i czyni z niej iście freudowskie studium męskiej pychy i ojcowskiej miłości. To wciąż przestroga przed ludzkim ego i tragicznymi konsekwencjami zabawy w Stwórcę, a także stara jak świat baśń o walce dobra ze złem i potworności absolutyzmu władzy. Wydobywając z pierwowzoru to, co najlepsze – gotycki nastrój, egzystencjalizm i polityczną alegorię – tworzy majestatyczne dzieło przewyższające chwilami wyobraźnię samej Mary Shelley.

Del Toro w przeciwieństwie do doktora Frankensteina nie cierpi na kompleks niższości. Nie siłuje się z autorką ani nie próbuje jej przewyższyć, zamiast tego wchodzi z nią w dialog. Przetwarza wizję Shelley z szacunkiem i wyobraźnią, wzbogacając ją w największe niepokoje naszych czasów. Zabiera książkowemu bohaterowi szczęśliwe dzieciństwo i szansę na miłość; karmi chorymi ambicjami; wiąże jarzmem patriarchatu. Podsumowując: hoduje potwora. Musztrowany przez ojca chłopak zapomina, iż ludzkie ciało to coś więcej niż kupa mięśni i mózg. W tym drugim upatruje kartezjańską wyższość człowieka nad wszystkim, co go otacza. Umysł zawsze będzie wyżej od serca – przynajmniej w hierarchii Victora, dlatego mężczyzna, kreując swoje boskie dzieło zapomina całkowicie o duszy. Emocje wydają mu się zbędne, a bliskość, od czasu śmierci matki, po prostu niemożliwa.

Frankenstein w wykonaniu Oscara Isaaca to taki mały, krwiożerczy awanturnik pokroju najgorszych dyktatorów świata. W tej ekspresyjnej i porywającej roli szalonego demiurga, Isaac udowadnia, iż mistrzowsko odnalazłby się w biografii jakiegoś wpływowego polityka czy snobistycznego tech-brosa. Po części pokazał to już w "Ex Machinie", wcielając się w Nathana – zimnego i chciwego korporacyjnego demiurga, który przywołuje na świat humanoidalną Avę (Alicia Vikander). Nathan z filmu Alexa Garlanda wiele ma z resztą wspólnego z dr. Frankensteinem del Toro. Obaj to nieznośni narcyzy, egocentrycy i maniacy kontroli. Victor to postać z grubsza antypatyczna, ale jednocześnie wielowymiarowa i ludzka, przechodząca w produkcji Netflixa złożone psychologiczne metamorfozy. Epicką wizualnie, acz naznaczoną fatum drogę bohatera poznajemy z perspektywy samego dr Frankensteina.

  • Netflix
  • Ken Woroner


Z początku głód tworzenia u mężczyzny wydaje się godny podziwu, zwłaszcza jego rebeliancka charyzma i zaciętość w walce z akademickim konserwatyzmem. Kibicujemy mu w upartym dążeniu do celu, rozumiemy, iż pragnienie ujarzmienia śmierci wynika z samotności i żałoby po ukochanej matce. Baron traci jednak ludzkie odruchy i resztki wszelkiej racjonalności, gdy zaprzedaje duszę diabłu, w tym przypadku: bogatemu handlarzowi broni, Henrichowi Harlanderowi (Christoph Waltz), nieobecnej w oryginale postaci stworzonej przez del Toro. Biznesmen bez większego trudu namawia mężczyznę do wcielenia swoich potwornych planów w życie. Podczas gdy ten zapewnia mu wsparcie, sprzęt i nieograniczone środki finansowe, Victor – niczym obłąkany pustelnik – zamyka się w wieży na wiele miesięcy, pracując w pocie czoła nad dziełem swojego życia.

Gdy twór Frankensteina ożywa, naukowiec przeżywa egzystencjalny i twórczy kryzys. Udany eksperyment to dla geniusza-wynalazcy istna tragedia. Victor przyznaje, iż czuje pustkę – nigdy nie zastanawiał się, co zrobi z "potworem", gdy ten przyjdzie już na świat. Monstrum, złożone z trupich kawałków zamordowanych przez władzę rewolucjonistów, gwałtownie okazuje się dzieckiem uwięzionym w ciele odrzutka. Baron, z początku zafascynowany swoim dokonaniem, tryska optymizmem, objaśniając istocie otaczający ją świat. Viktorowi nie przychodzi jednak do głowy okazać "potworowi" choć trochę miłości – strąca go do lochów, skuwa go w kajdany i pozostawia nagim. Jego nieporadność, delikatność oraz uparte wołanie: "Victor!" wywołują w doktorze furię. Dopiero odwiedziny jego brata, Williama (Felix Kammerer) oraz jego narzeczonej Elizabeth (Mia Goth), uświadamiają bohaterowi, iż popełnił błąd.

  • Netflix
  • Ken Woroner


Najpiękniejsza we "Frankensteinie" okazuje się spowiedź potwora (Jacob Elordi), która przynosi filmowi katarktyczne dopełnienie; nadaje całości duszę, której wcześniej nie potrafił i nie mógł ofiarować historii Victor. Narracyjny zwrot odsłania spojrzenie budzącego lęk Obcego, odrzucanego kolejno przez własnego Stwórcę, naturę i ludzi. Elordi balansuje swoją potężną fizjonomię ogromną wrażliwością – miękkim, ochrypłym głosem, szklącym się spojrzeniem i nieoczywistą kruchością. Jego ucharakteryzowane ciało, mimo blizn i szwów, wcale nie wydaje się szkaradne, wręcz przeciwnie: jest po prostu inne, a przez to piękne, posągowe i silne. Jest nośnikiem bólu, ale też tych pięknych wspomnień – bliskości, którą ofiarowała mu Elisabeth, czy poczciwego starca, którego spotkał podczas swojej tułaczki. Kojący i dojrzały występ Elordiego otwiera przed aktorem drzwi do, miejmy nadzieję, znacznie ciekawszych i bardziej zniuansowanych ról w jego karierze.

Del Toro nieustannie przywraca widzom wiarę w magię kina, hipnotyzuje prestidigitatorskimi sztuczkami i rozświetla ciemność promykiem nadziei. "Frankenstein" na długie lata pozostanie mistrzowską adaptacją gotyckiego klasyka oraz stylizacyjnym majstersztykiem, który pokazuje, iż w Hollywood przez cały czas da się jeszcze robić kino autorskie, pozbawione tanich chwytów, udziału AI i nachalnych efektów specjalnych. W każdej starannie wyselekcjonowanej tkaninie, meblu czy przedmiocie Meksykanin widzi nadrzędną wartość. To nie tylko filmowy czar, ale też żmudna praca wielu ludzi. Każdy kadr to małe arcydzieło: Mia Goth wpatrująca się Hamletowsko w puste oczodoły czaszki jakiegoś nieszczęśnika; gorset jej sukni zlewający się z kręgiem rdzeniowym leżącego na stole laboratoryjnym trupa czy blask arktycznego słońca oblewającego w oddali ciemną sylwetkę Elordiego. Del Toro, po "Kształcie wody" i "Pinokio", znów opowiada nam o miłości, wykluczeniu, stracie oraz przebaczeniu, utrzymując pozycję filmowego demiurga swoich czasów.
Idź do oryginalnego materiału