
„Wódz wojownik”, fot. materiały prasowe
Gdy myślimy Hawaje, przed oczami stają nam krystalicznie czysty ocean mieniący się w promieniach słońca, białe plaże naszpikowane parasolami i turyści wylegujący się nad basenami luksusowych kurortów. Wiecznie zielone wyspy na Pacyfiku są idealnym tłem akcji hollywoodzkich filmów i seriali, gdzie bohaterowie i bohaterki pragną zagubić się w oswojonej dziczy (wszak Hawaje są 50. stanem USA), uciec od trwóg wielkomiejskich światów, zapomnieć, zaszaleć z koktajlem w dłoni.
W tym bajecznym entourage’u świetnie czuli się uprzywilejowani biali (o twarzach Connie Britton, Jennifer Coolidge, Sydney Sweeney, Jake’a Lacy’ego i innych) z pierwszego sezonu „Białego lotosu” (covidowy 2021 rok) Mike’a White’a, dopóki nie przedawkowali relaksu, a to tylko uwypukliło ich mroczne sekrety wraz z zarozumialstwem i rasizmem.
Prawdę powiedziawszy, Hawaje w kultowym serialu HBO można byłoby podmienić na każde inne „rajskie wyspy” i mało kto zauważyłby różnicę, co tylko potwierdza słuszność kierowanych do White’a zarzutów o brak zainteresowania inkluzywnością.
Postawmy na różnorodność
Na szczęście niebiała perspektywa w filmach i serialach zaczęła się – jakkolwiek cynicznie to zabrzmi – sprzedawać, a tym samym podobać producenckim szychom. Zróżnicowane etniczne premiery wypada mieć w swoim harmonogramie, bo wpływają na prestiż streamingu.
I jak to z produkcjami bywa, są lepsze i gorsze, co zresztą mogłoby być hasłem reklamowym Apple TV+, z którego obrazami nigdy nie wiadomo. Z „Wodzem wojownikiem” akurat trafiono bardzo dobrze.

„Wódz wojownik”, fot. materiały prasowe
Co prawda na pierwszy rzut oka serial odhacza wszystkie pola inkluzywności: mamy hawajską mniejszość (tak przed kamerą, jak i za), której XVIII-wieczną część historii śledzimy, poznając jej obyczaje oraz wsłuchując się w rdzenny język, pojawiają się waleczne kobiety i potencjalna homoerotyczna relacja. Natomiast w „Wodzu…” nic nie jest wymuszone (choć może do jawnych – w XVIII wieku! – gejowskich ciągot mógłbym się przyczepić). Rozwiązania płynnie wypływają z narracji, a dodanie do scenariusza z nerwem prowadzonych scen akcji daje dreszczyk emocji.
W tym sensie serialowi blisko do zeszłorocznego streamingowego hitu, „Szōguna” (u nas Disney+) z akcją w XVII-wiecznej feudalnej Japonii.
Producencki duet Justin Marks i Rachel Kondo podsunął widowni konia trojańskiego. Oto choć zaczynamy od białego bohatera zagubionego w jednym z królestw kraju, opowieść de facto prowadzona jest głównie z punktu widzenia rdzennych mieszkańców i mieszkanek, posługujących się (prócz jednej bohaterki) swoim językiem (którego biały bohater nie kumał ni w ząb).
Aquaman i jego projekt

„Wódz wojownik”, fot. materiały prasowe
Można byłoby przypuszczać, iż „Wódz wojownik” kroczy szlakiem wydeptanym przez „Szōguna”, gdyby nie był już od dekady w produkcji. To dziecko Jasona Momoa (Khal Drogo, Aquaman i Duncan Idaho, proszę was bardzo!) i Thomasa Pa’a Sibbetta, którzy – jak informuje Apple TV+ – są „bezpośrednimi potomkami osób z serialu”. Scenariusz opowiada o politycznych knowaniach i walkach o władzę (jak w serialu Kondo i Marksa) w czterech królestwach hawajskich wysp: Maui, Kauai, Oʻahu i Hawaii tuż przed zachodnim skolonizowaniem.
Urodzony w Honolulu Momoa wciela się w Ka’ianę, syna doskonałego wojownika Maui, który po śmierci ojca opuszcza armię króla Kahekili (Temuera Morrison), by wraz z żoną, dwójką braćmi i bratową wieść spokojne życie w założonej przez siebie maleńkiej osadzie.
Kahekili, napędzany wiarą w przepowiednię o zjednoczeniu wysp pod jego panowaniem, kłamstwem nakłania Ka’ianę, by ten raz jeszcze walczył u jego boku. Po krwawej jatce, która okazuje się holokaustem jednego z plemion, bohater Momoa buntuje się przeciwko władcy, przez co musi uciekać. Przypadkiem trafia na łajbę, którą udaje się w podróż po Pacyfiku. Ostatecznie, niczym Odyseusz, wraca do domu. Będzie już wiedział więcej o świecie (przemierzy m.in. śnieżne szczyty Alaski), przywiezie ze sobą muszkiety i amunicję oraz białych sojuszników (?). Zapragną kolonizować hawajskie wyspy, by, jak powie jeden z mężczyzn, „stać się królami własnego raju”. Ka’ianę czeka jeszcze wiele bitew do stoczenia.
Triumf aktora

„Wódz wojownik”, fot. materiały prasowe
Jason Momoa jest fantastyczny w najbardziej skomplikowanej i wielowymiarowej roli w swojej dotychczasowej karierze. Z jednej strony przez dziewięć odcinków niesie (choć inni mu dorównują, np. rewelacyjny debiutant Kaina Makua) sceny akcji (a z takim kinem i telewizją go kojarzymy), które mają świetną choreografię i są dobrze skadrowane (też przez ewidentnie niewysoki budżet produkcji, którego braki widać np. w marnym CGI), i trzymają w napięciu.
Z drugiej strony aktor pokazuje swoje zacięcie do grania dramatycznego.
W fantastycznym otwarciu „Wodza…” Ka’iana na lasso chwyta rekina i płynie na jego ogonie. Wreszcie zabija zwierzę, a następnie kroczy plażą, żeby nakarmić mięsem swoich ludzi. Aktor góruje nad innymi, ale nie w kulturystycznej przesadzie Arnolda Schwarzeneggera. Dlatego też wierzymy w jego wodzowsko-wojownicze predyspozycje. W innej scenie dobija targu z Hawajką na obczyźnie, by móc przeszmuglować na wyspy broń, o której królowi Kahekili się nie śniło.
Nie mamy wątpliwości, iż bohater potrafi robić w interesy.

„Wódz wojownik”, fot. materiały prasowe
Dzięki motywowi pacyficznej podróży twórcy mają szansę spojrzeć szerzej na kolonializm, kapitalizm i rasizm (m.in. jeden z czarnych bohaterów usłyszy: „Żeglowanie na otwartych wodach nie robi z nas równych”, a gdy Ka’iana wyjdzie w hawajskim stroju wojennym, zostanie przez białego nazwany „pawiem”). Mogą również zadać pytanie o wiarę, przeznaczenie, ale też tożsamość. Natomiast „Wódz wojownik” nigdy nie wpada w pułapkę czytanki czy ściągawki z historii Hawajów dla białej widowni. Dlatego ogląda się go wyśmienicie!