Oglądać, nie oglądać: „Dzień zero”

kulturaupodstaw.pl 4 godzin temu

„Dzień zero”, fot. materiały prasowe

Blaski przeszłości mieszają się z teraźniejszością, rzeczy na półkach znikają, by pojawić się ponownie, martwi chodzą między żywymi, dawno zwolniony pracownik przez cały czas serwuje posiłki, w głowie się kręci, chaotyczne zapiski w dzienniku świadczą co najmniej o pędzącej chorobie psychicznej, a na domiar złego w głowie co chwila rozbrzmiewa „Who Killed Bambi?” Sex Pistols.

Nie brzmi to jak trzymający w napięciu polityczny thriller, tylko jak ograny dramat o demencji. Czyżby wabiąc Roberta De Niro, by po raz pierwszy zagrał w serialu, trzeba było bardziej się postarać?

Rzadko kiedy zachwianie realu i halucynacji w filmie czy serialu jest dobrym pomysłem. Tym bardziej, iż „Dzień zero”, nowa produkcji Netflixa, ma papierze brzmi jak uaktualniona wersja thrillerów politycznych z napędzającymi je teoriami spiskowymi, jak „Wszyscy ludzie prezydenta” i „Syndykat zbrodni” Pakuli czy „Trzy dni Kondora” Pollacka. W praktyce tylko mydli nam się oczy. Co prawda dostajemy gwiazdorską obsadę, zaskakująco dobre efekty specjalne i dość wartko prowadzoną akcję, ale pod tym całym makijażem kryje się bardzo bezpieczny, schematyczny i zwyczajnie nudny scenariusz. Dialogi są drewniane, drugoplanowi aktorzy i aktorki nie mają co grać.

Brak polityki w polityce

„Dzień zero”, fot. materiały prasowe

De Niro wciela się w George’a Mullena, byłego prezydenta, który rozkoszuje się emeryturą w zacisznym skrawku stanu Nowy Jork. Nikt nie zakłóca jego codziennych okrążeń w przydomowym basenie, leśnego joggingu z psem u boku, śniadań przygotowywanych przez szefa kuchni i rozmów z żoną Sheilą (skandalicznie niewykorzystana Joan Allen). Powinien natomiast pracować nad swoją autobiografią, o którą już wielokrotnie upominało się wydawnictwo, choćby wysłało ghostwriterkę.

Mullen był ostatnim prezydentem, który cieszył się ponadpartyjnym poparciem.

Teraz, gdy kraj pogrąża się w kryzysie i binarnym podziale, jego biografia mogłaby dużo zmienić. Nie sądzę, by jakakolwiek książka miała taką moc sprawczą, ale nich twórcom i twórczyniom (dodać trzeba, iż zasłużonym: Lesli Linka Glatter, Eric Newman, Noah Oppenheim i Michael Schmidt!) będzie. Mimo politycznego sukcesu, śmierć syna skutecznie zniechęciła Mullena do startu w wyścigu o fotel na drugą kadencję. Nie dziwi więc jego niechęć do przeszłości, choćby po o wzięciu sutej zaliczki.

Ciekawe tylko, jak Mullen uspokajał nastroje rodaków i rodaczek? Jaką politykę reprezentował?

„Dzień zero”, fot. materiały prasowe

Z jakimi hasłami (prócz patriotycznych wytrychów, których serial podrzuca na pęczki) szedł na ustach? Tego się nie dowiemy. W „Dniu zero” nazwy dwóch głównych partii politycznych Stanów nikomu nie przechodzą przez gardło. Kiedyś podobnie zrobiło HBO w „Figurantce” – przynależność partyjna Seliny Meyer również pozostawała tajemnicą, jednak miało to swoje satyryczne uzasadnienie. Dziś Netflix tupta wokół drażliwych tematów. Strach, by nikogo nie obrazić, a serial był klikany zarówno w czerwonych, jak i niebieskich stanach, a także zrozumiały na całym świecie, daje wrażenie, iż oglądamy produkcję, z której ktoś wypikał wszystkie przekleństwa i wyciął kontrowersyjne sceny. Został zimny budyń. A przecież trochę ponad dekadę temu streaming wypuścił „House of Cards”, przełomową produkcję, w której główny bohater – demokrata dążył po trupach (dosłownie!) do władzy. Najwyraźniej nikt nie bał się urażenia liberałów.

Akcja!

„Dzień zero”, fot. materiały prasowe

Szczęśliwie powrót Mullena na polityczną scenę może odbyć się bez wyjawiania partyjnych afiliacji. Oto wydarzenie, które jednoczy wszystkich i wszystkie – atak cybernetyczny wykorzystujący słabość rządowego software’u doprowadza do śmierci tysięcy ludzi. Na telefonach pozostałych jednocześnie wyświetla się informacja „To się jeszcze powtórzy”. Prezydentka Evelyn Mitchell (również niewykorzystana Angela Bassett, której obsadzenie akurat w roli głowy państwa to chichot losu i mokry sen liberałów) skutecznie namawia Mullena do poprowadzenia komisji Dnia zero, by znaleźć odpowiedzialnych za atak i zapobiec powtórce. „Potrzebujemy rezultatu, któremu każdy zaufa, a wszyscy ufają właśnie tobie” – słyszy George od Mitchell.

Prezydentka daje mu też pełną władzę.

Nikt tutaj nie musi martwić się o nakazy aresztowania („Jezusie, nie robiliśmy tak choćby po 9/11” – zdziwi się główny bohater, co też ma nas utwierdzić, iż nie oglądamy alternatywnego świata).

„Dzień zero”, fot. materiały prasowe

I tak oto osiemdziesięciolatek staje na czele grupy, która ma badać INTERNET i INTERNETOWYCH terrorystów. I może De Niro ledwo chodzi i trudno nam uwierzyć, iż wie, jak obsługiwać telefona, a tym bardziej nadzorować polowanie na informatycznych speców, w „Dniu zero” jest wiarygodny.

W niektórych scenach na głowę bije osoby towarzyszące mu na ekranie. Co prawda wiele tu nużących rozmów telefonicznych i repetujących fabułę dialogów albo idiotycznych scen ekspozycyjnych, ale kiedy twórcy zaczynają ufać inteligencji widowni, produkcja gra jak powinna. Pomiędzy tymi rzadkimi momentami mamy zwały fabularnych klisz, co samo w sobie nie jest niczym złym, gdybyśmy nie mówili o produkcji reklamowanej jako prestiżowa. Świadczą o tym nie tylko wydane na nią dolce, ale również obsada.

„Dzień zero”, fot. materiały prasowe

Na ekranie

Prócz De Niro, Basset i Allen przez ekran przemykają bardziej i mniej znani aktorzy i aktorki, którzy wykonują iście cyrkowe akrobacje, by z niedopisanych postaci uszczknąć coś dla siebie. Mamy m.in. Lizzy Caplan, Jesse Plemontsa, Connie Britton, Dana Stevensa, Billego Campa i Gaby Hoffmann. W każdym z ich bohaterów i bohaterek dostrzegamy powidoki pełnokrwistych osób, ale w „Dniu zero” znane twarze (może prócz Plemontsa, który jak zawsze jest fenomenem) wykorzystano głównie po to, by przyciągnąć widownię przed ekran z nadzieją, iż zrekompensują jej scenariuszowe niedoróbki. Udało się na pół gwizdka.

Idź do oryginalnego materiału