Na początku serialu jesteśmy jasno poinformowani: przenosimy się do roku 1857 na dzikie i nieokiełznane terytorium Utah. Armia USA, mormońska milicja, rdzenni Amerykanie i Amerykanki oraz pionierzy walczą o przerwanie. Nieważne, czy mężczyzna, kobieta czy dziecko – kule, strzały, głód i choroby nie oszczędzają nikogo, kto odważył się wkroczyć w ten świat.
„Amerykański świt”, fot. materiały prasowe
Faktycznie „Amerykański świt” odarty jest z wizualnych klisz, do których przyzwyczaiły nas westerny.
Nie ma tu niewielkich, z drewna wzniesionych miasteczek z saloonami i burdelami, kowbojami ze lśniącymi ostrogami, którzy przemierzają ulicę w kierunku zachodzącego słońca. W nowym serialu Netflixa nie ma choćby ulic. Jest tylko syf, ubóstwo, mróz, błoto i jeszcze więcej błota. Nie ma kąpieli w sentymentach, jeżeli już – to w lodowatym strumieniu. Choć tak naprawdę większość bohaterów i bohaterek wygląda, jakby o higienę nie dbała co najmniej od miesiąca. Bliżej im do DiCaprio w „Zjawie” Iñárritu niż do Redforda i Newmana w obrazie „Butch Cassidy i Sundance Kid” Hilla. Odbrązawianie nie powinno dziwić.
Takie są w tej chwili (słuszne) trendy hollywoodzkiego storytellingu, a poza tym za scenariuszem stoi Mark L. Smith (od „Zjawy” właśnie).
Reżyseruje Peter Berg, który co prawda z wielu produkcyjnych pieców jadł chleb, ale jego nazwisko pojawia się głównie w napisach końcowych maczystowskich bzdur typu „Deepwater Horizon”.
Świat serialu jak mapa z gry
Tym razem naszą przewodniczką po „Amerykańskim świecie” jest kobieta, grana przez Betty Gilpin („Glow”, „Pani Davis”) Sara Rowell. To postać wytrych – zadaje pytania, które pojawiają się w głowie pewnie każdej osobie przed ekranem, dziwi się i oburza w chwilach, które i dla widowni są trudne do uwierzenia. Sara wraz z synem chcą przedostać się przez terytorium Utah do miasteczka, w którym rzekomo mieszka jej mąż. Jednak gdy raz wjadą na szlak, ich życie zawiśnie na włosku. Będą musieli się dostosować. I zrobić to szybko. Przyda się też trochę pieniędzy i worek szczęścia.
Szkoda tylko, iż z naiwności i życzliwości przyjdzie bohaterce wyrosnąć w dość sztampowy (co nie oznacza, iż w niebrutalny) sposób, a to tym bardziej podkreśla potrzebę zatrudnienia kobiet w rolach scenarzystek i/lub producentek (jak można się spodziewać, w tym serialu ich brak), by faceci sobie przestali fantazjować.
„Amerykański świt”, fot. materiały prasowe
Świat serialu przypomina mapę w grze komputerowej. Być może jej zakres jest szeroki, jednak my (czytaj: bohaterowie i bohaterki) możemy dotrzeć do zaledwie kilku miejsc. W tym wypadku są to Fort Bridger, którego nazwa pochodzi od nazwiska założyciela Jima (Shea Whigham). To, powiedzmy, baza wypadowa, przynajmniej dla Sary, którą stąd, po krwawych perypetiach, do męża będzie próbował przeprowadzić Isaac (Taylor Kitsch). Na mapie są też obozy mormońskiej milicji, amerykańskich żołnierzy, rdzennych Shoshone i kilka pomniejszych punkcików służących, mam wrażenie, jedynie jako przymusowe i oczywiście niebezpieczne przystanki dla naszej protagonistki (akcja musi się zgadzać, sama podróż to przecież banał). Pomiędzy przemieszczają się bohaterowie i bohaterki, NIEUSTANNIE się tłuką (spory dotyczą suwerenności, praktyk religijnych, terytorium, ale też wybuchają, bo człowiek jest z natury zły), chowają się po krzakach i jaskiniach, giną albo cudem uchodzą śmierci, by pewnie umrzeć dwie sceny później. Mimo nieustannego zagrożenia ludzie tam przecież egzystują. Brak oddechu na codzienność tylko znieczula i nudzi.
Drewniani bohaterowie
„Amerykański świt”, fot. materiały prasowe
Co prawda „Amerykański świt” jest głównie opowieścią fikcyjną, ale Peter Berg i Mark L. Smith w pierwszym odcinku portretują (zresztą fantastycznie, Kevin Costner powinien pobrać od nich lekcje, zanim weźmie się do kolejnej części „Horyzontu”) opartą na faktach masakrę w Mountain Meadows, podczas której członkowie mormońskiego Kościoła i pomagający im Pajutowie wymordowali 120 pionierów i pionierek. Wydarzenie to jest siłą napędową fabuły. Czasami z lepszym skutkiem (poszukiwanie żony przez Jacoba, który nie zginął w masakrze, bo ręka jego oprawcy nie była wprawiona w skalpowaniu), ale najczęściej marnym (np. wątek „detektywa” z amerykańskiej armii). Postaci są grubo ciosane. Chociażby wspomniany Jim pełni funkcję ojca, moralnie górującego nad motłochem zaludniającym jego fort, wiedzącego więcej i znającego się na ludziach. Z kolei Isaac to outsider i mruk, którego „otworzy” dopiero pomoc Sarze. Został, niczym Mary McDonnell w „Tańczącym z wilkami” Costera, wychowany przez plemię Shoshone.
Najlepsza jest Gilpin, która robi, co może, aby jej bohaterka była kimś więcej niż ograną do cna, emancypującą się uciekinierką do lepszego(?) życia, będąca i zaradną matką, i potrafiącą pociągnąć za spust heroiną.
Dlatego najciekawsze jest to, co względnie nowe, jak oddanie głosu rdzennym Amerykanom i Amerykankom. W serialu nie są oni jak dotychczas zagrażającą masą, której przedstawiciele służą naszym dzielnym białaskom na koniach za cele strzelnicze, by chronić swoje bogobojne kobiety przed „dzikimi” łapskami. Producenci zatrudnili Julie O’Keefe jako konsultantkę ds. kultury rdzennych mieszkańców. Dzięki temu udało się sportretować specyficzne doświadczenia, zwyczaje i język poszczególnych plemion (wspomniane Shoshone to tylko jedno z nich).
Co jeszcze jest dobre? Na pewno choreografia scen walk, każda – mam wrażenie – została stworzona z należytym pietyzmem.
I tak – jest ich za dużo, przez co, jak powiedziałem, nie możemy złapać oddechu. Być może to wina objętości (6 odcinków)? A może scenariusza, którego fabularne niedoróbki twórcy chcieli zakryć krwią i błotem? Jakkolwiek będziemy ten fakt tłumaczyć, jedno jest pewne: „Amerykański świt” to serial sprawny, dobrze zrealizowany i nieźle zagrany. Jak na zalew półproduktów Netflixa to bardzo dużo.