Oglądać, nie oglądać

kulturaupodstaw.pl 11 miesięcy temu
Zdjęcie: fot. materiały prasowe serialu „Fellow Travelers”


W tym miesiącu na tapecie dwa seriale z platformy SkyShowtime. W jednym śledzimy romans dwóch mężczyzn w homofobicznej erze McCarthy’ego. W drugim wraz ze specjalnymi agentkami CIA infiltrujemy terrorystów. Której produkcji warto dać szansę? A którą można odpuścić? Podpowiadam.

„Fellow Travelers”, sezon 1, SkyShowtime

„Fellow Travelers”, fot. materiały prasowe

Tytuł można przełożyć dwojako. Dosłownie jako „towarzyszów podróży”, ale i metaforycznie jako „sympatyków komunizmu”. W przypadku nowego serialu Rona Nyswanera (producenta m.in. „Homeland”) oba tłumaczenia są poprawne. Znajdujemy się bowiem w Stanach Zjednoczonych w latach 50. XX wieku, kiedy to polowanie na czarownice trwa w najlepsze. Senator Joseph McCarthy (w tej roli raczej karykaturalny Chris Bauer) i jego poplecznicy przesłuchują osoby podejrzane o szerzenie komunizmu, a przy okazji innych „zboczeń”, jak „homoseksualizmu” (sic!). Nikt nie może czuć się bezpieczny. Wystarczy jeden donos współpracownika, złego za nieodwzajemnione awanse, by zostać podejrzaną o „skłonności lesbijskie”. Zbyt długie pozostawanie w stanie kawalerskim również budzi wątpliwości.

W takiej atmosferze rozgrywa się romans dwóch urzędników, Hawkinsa „Hawka” Fullera (świetny Matt Bomer, któremu blisko do gejowskiej wersji innego klasycznie przystojnego Amerykanina w garniaku, Dona Drapera z kultowego „Mad Mena”) i Tima Laughlina (nierówny Jonathan Bailey, znany z „Bridgertonów”).

Poznają się na celebracji wygranych wyborów Eisenhowera. Tim szczerze wierzy w republikańskie wartości. Z kolei Hawk, mimo iż daleko mu do afiliacji politycznych nowego prezydenta, robi wszystko, aby przetrwać. Na przykład w przyszłości poślubi Lucy (Allison Williams, której potencjał aktorski jest tutaj karygodnie zmarnowany!), córkę zaprzyjaźnionego senatora, jednocześnie będącego pracodawcą bohatera i kimś na kształt figury ojca.

Romans i później miłość Fullera i Laughlina raczej nie jest dla nich niczym zaskakującym.

„Fellow Travelers”, fot. materiały prasowe

Wcześniej miewali kontakty gejowskie. Jednak Tim, przez katolickie wychowanie, będzie miewał wyrzuty sumienia. W każdym odcinku mężczyźni zbliżają się do siebie i oddalają. A w tle rozgrywa się „wielka historia”. Są tytułowymi towarzyszami podróży przez życie (druga warstwa czasowa rozgrywa się w latach 80., podczas epidemii HIV/AIDS).

„Fellow Travelers” to w dużej mierze melodramat, który chwilami posiłkuje się chwytami rodem z telenoweli.

Nie jest to zarzut, bo jak przepisywać format, to sprawnie i z głową. Burzliwy romans obudowany jest homofobicznymi ograniczeniami, które serwuje amerykańskie społeczeństwo i prawo. Dlatego tak wiele rozgrywa się za zamkniętymi drzwiami przy podkręconym radiu. Po raz pierwszy chyba w historii seriali telewizyjnych pokazuje się gejowskie sceny łóżkowe tak obrazowo i różnorodnie. Seks jest też odzwierciedleniem żarliwości i uczuciowego głodu bohaterów – przecież zabrania się im być sobą.

Pomaga chemia między Bomerem i Baileym.

Na drugim planie przez pryzmat (równie burzliwego) związku gejowskiego dziennikarza Marcusa Gainesa (Jelani Alladin) i drag queen Frankiego Hinesa (Noah J. Ricketts) poznajemy sytuację czarnej części queerowego amerykańskiego społeczeństwa. Dobra produkcja, bo niejednoznaczna i wielowątkowa.

Warto dać szansę.

„Special Ops: Lioness”, sezon 1, SkyShowtime

„Special Ops: Lioness”, fot. materiały prasowe

Seriale i filmy spod znaku Taylora Sheridana nie należą do najbardziej sfeminizowanych. To mężczyźni grają tutaj pierwsze skrzypce. Bohaterki – choćby jeżeli nie na pierwszy rzut oka – są tylko dodatkiem. Amerykańska krytyczka Alison Herman wypunktowała wąskie kobiece archetypy, które pojawiają się w produkcjach twórcy „Yellowstone” (westernowa saga z Kevinem Costnerem przyniosła Sheridanowi największy sukces). Są nimi: bezradne i naiwne (Kate Macer w „Sicario” i Jane Banner w „Wind River. Na przeklętej ziemi”; zażarte twardzielki (Beth Dutton w „Yellowstone” i Hannah Faber w „Ci, którzy życzą mi śmierci”); niezłomne matki rodu (Margaret i Cara, ze spin-offów/sequeli „Yellowstone”, kolejno „1883” i „1923”).

„Special Ops: Lioness” to pierwsza produkcja Sheridana, w której trzy główne postaci grają kobiety.

To też pierwszy jego serial, który akcentuje płeć. Co nie oznacza, iż twórca odrobił jakąkolwiek feministyczną lekcję albo chociaż przeczytał jedną z książek o gender studies. Wsadził swoje „lwice” w worek z podpisem „zażarte twardzielki”, co najwidoczniej wystarczyło mu do nakreślenia ich psychologii.

Luźno oparty na programie CIA „Lioness” (czyli lwice), który łączy tajne agentki z wysokiej rangi terrorystami przez nawiązywanie relacji pierwszych z żonami, dziewczynami i członkiniami rodziny tych drugich.

„Special Ops: Lioness”, fot. materiały prasowe

W taki sposób infiltrują cele i zbierają informacje. Główną bohaterką jest liderka grupy agentek i agentów Joe (Zoe Saldaña). W pierwszym odcinku jej pracowniczka zostaje zdemaskowana. Zmusza to Joe do zlecenia ataku drona, który zabija nie tylko grupę terrorystyczną, ale i agentkę. Prowadzi to do rekrutacji nowej „lwicy” – Cruz (Laysla De Oliveira) z Marine. Najwidoczniej do pracy kwalifikuje ją seria ćwiczeń siłowych wykonanych „lepiej niż 90% innych osób”… na męskiej skali!

To właśnie męskość stanowi największy problem. Bowiem dla Sheridana „płciowa zamiana”, bohaterów na bohaterki, wystarczy, aby stworzyć feministyczny serial.

Cruz to typ milczka, osoby zamkniętej w sobie, ale o gołębim sercu. Gdy jednak trzeba, potrafi duszkiem wypić butelkę piwa, aby dorównać kolegom z drużyny. Z kolei Joe jako pracodawczyni przedstawiana jest tak, jak jeszcze do niedawna przedstawiani byli mężczyźni na jej stanowisku. Ma rodzinę, ale jest nieobecna, bo ciągle na misji. choćby w domu myślami wraca do Afganistanu czy gdziekolwiek przed chwilą była (co zabawne, po pracy wraca do domu, jakby wracała z biura, a nie ze śmiercionośnej akcji). Jednocześnie Sheridan nie wyobraża sobie innego scenariusza dla rodziny niż tradycyjne role (tutaj mąż lekarz wykonuje stereotypowo kobiece zadania – odwozi dzieci do szkoły, odrabia z nimi lekcje, gotuje itp.). Próby łączenia pracy z domem i ciągłe zamartwianie się o najbliższych są też narzędziem do ocieplania wizerunku Joe, która inaczej byłaby postacią w pełni antypatyczną.

„Special Ops: Lioness” nie sprawdza się też jako serial sensacyjny. Prócz pierwszego odcinka, rozpoczynającego się w samym centrum strzelaniny, częściej słuchamy patetycznych przemów niż doświadczamy dreszczyku emocji. Serial, zresztą jak wszystkie odcinkowe produkcje Sheridana,

można sobie darować.

Idź do oryginalnego materiału