W tym miesiącu oglądam dwa zupełnie różne seriale. Pierwszy to ekranizacja kultowej gry o postapokaliptycznym świecie, gdzie ludzi w zombie zamieniają grzyby. Pierwszy odcinek przed telewizorami zgromadził bagatela 20 milionów Amerykanek i Amerykanów. Drugi to słodko-gorzka produkcja z akcją dziejącą się tu i teraz, w słonecznej Pasadenie w Kalifornii. Opowiada o zmaganiach psychoterapeuty po czterdziestce, tak w pracy, jak i w domu. Który serial warto odwiedzić? A który to odgrzewane kotlety? Podpowiadam.
„The Last of Us” (HBO Max)
serial „The Last of Us”, fot. materiały prasowe
W scenie otwierającej pierwszy odcinek nowego serialu HBO Max naukowiec z lat 60. minionego wieku w telewizyjnym talk-show przestrzega przed ewolucją grzybów, które w ocieplającym się klimacie mogą narobić ludziom sporego bigosu. Na spowodowaną przez nie infekcję nie będzie szczepionki. Reakcją na słowa mężczyzny jest salwa śmiechu widowni. Grzyby? W jaki sposób podgrzybki i kurki miałyby doprowadzić do upadku ludzkości?
W 2003 roku, w którym rozpoczyna się kolejna partia serialu, mieszkańcom Ziemi nie jest już do śmiechu.
Co prawda leśne grzyby nie wyskakują z koszyczka z morderczym zamiarem, jednak w ciągu tygodnia pasożytniczy grzyb rozprzestrzenia się po globie, zamieniając ludzi w mordercze potwory. Samoloty spadają z nieba. Autostrady zablokowane przez samochody stają się nieprzejezdne. Prąd wysiada. Panuje chaos. Osoby, które przeżyły, są zmuszone do ucieczki. Tylko gdzie? Znany do tej pory świat już nie istnieje. Sąsiad sąsiadowi grzybem.
Pierwszy, 9-odcinkowy sezon skupia się na Joelu (rewelacyjny Pedro Pascal), który na samym początku pandemii traci córkę, i Ellie (Bella Ramsey z przełomową rolą w „Grze o tron”), nastolatce będącej – z tego, co wiadomo – jedyną osobą odporną na infekcję po ugryzieniu przez monstrum.
serial „The Last of Us”, fot. materiały prasowe
Spotykają się w 2023 roku, kiedy to rozgrywa się główna akcja serialu. Joel ma dowieźć Ellie w bezpieczne miejsce, z dala od łap FEDRY, militarnej i dyktatorskiej organizacji kontrolującej tzw. strefy kwarantanny, gdzie będzie mogła być przebadana. Mężczyzna i dziewczyna przemierzają to, co niegdyś było Stanami Zjednoczonymi, których aktualny krajobraz obfituje w rozpadające się budynki, miasta pochłaniane przez przyrodę, niebezpiecznych ludzi i jeszcze bardziej złowrogie „żywe grzyby” (?) czyhające na każdym kroku. Na swojej drodze bohater i bohaterka spotkają wiele osób (granych przez wybitnych aktorów i aktorki), takich jak towarzyszka Joela Tess (Anna Torv), pogrążona w żałobie i żądna zemsty liderka z Kansas City Kathleen (Melanie Lynskey) czy Bill (Nick Offerman) i Frank (Murray Bartlett), którzy, jak śpiewała Rihanna, „znaleźli miłość w beznadziejnym miejscu”.
Za „The Last of Us” odpowiadają Neil Druckmann, który stworzył pierwowzór produkcji, i Craig Mazin mający na swoim koncie przełomowy serial „Czarnobyl” z 2019 roku.
serial „The Last of Us”, fot. materiały prasowe
Co prawda rozwiązania fabularne, które żywcem wzięto z gry (np. aby wykonać „zadanie” bohater musi zrobić jedną rzecz, by „odblokować” kolejną i móc ruszyć dalej), przeszkadzają, podobnie jak niektóre przeniesione stamtąd dialogi czy wręcz całe sekwencje. Na szczęście rekompensuje je kunszt Mazina i jego umiejętność przeniesienia brutalnego, acz fascynującego świata na ekran, oraz zbudowanie klimatu, który niemal w każdej scenie powoduje dreszcz niepokoju.
Warto wyruszyć na to grzybobranie!
„Terapia bez trzymanki” (Apple TV+)
serial „Terapia bez trzymanki”, fot. materiały prasowe
Już polskie tłumaczenie tytułu „Shrinking” powinno skutecznie odstraszyć od nowego serialu Apple TV+. o ile tego nie robi, cóż, zagłębmy się w fabułę. Głównym bohaterem jest czterdziestoparoletni psychoterapeuta Jimmy (Jason Segel), który po śmierci żony w wypadku samochodowym został sam z własną traumą i nastoletnią córką (Lukita Maxwell). Z obiema nie potrafi sobie poradzić. W pracy również nie jest różowo. Kolejne osoby na kozetce rozwodzące się nad swoim życiem i mizernymi wyborami doprowadzają go do szału. Chciałby nimi potrząsnąć, powiedzieć, jak mają postępować. Teoretycznie Jimmy nie może tego zrobić. W terapii przecież najważniejsze jest stawianie granic i pozwolenie pacjentom i pacjentkom dojść samemu do rozwiązań. W dobie popsychologii natomiast wszystko jest możliwe.
Bohater postanawia wypróbować nową technikę: brutalną szczerość bez owijania w bawełnę. Z sukcesem? A jakże!
W pierwszej scenie otwierającej „Terapię bez trzymanki” naćpany Jimmy spędza czas z dwiema młodymi kobietami w basenie, hałasuje, czym budzi sąsiadów. To nie jednorazowy wybryk, który możemy zepchnąć na nieprzepracowaną żałobę. Bohater przedstawiony jest jako na wskroś niedojrzały. Trudno uwierzyć, by taka osoba mogłaby komukolwiek pomóc, by mogła mieć wgląd w ludzką psychologię. Trudno też przyjąć, iż szef Jimmy’ego (w tej roli Harrison Ford, który, prócz zrzędzenia, nie ma co grać) w ogóle przyjąłby jego kandydaturę; a choćby jeśli, dawno by mężczyznę zwolnił. Serial nie sprawdza się również jako komedia. Relacje międzyludzkie także są słabo nakreślone i sfokusowane głównie na „polepszeniu” stanu Jimmy’ego, aby ten coś zrozumiał.
serial „Terapia bez trzymanki”, fot. materiały prasowe
W tym właśnie tkwi największy problem omawianego serialu. Bo nie o powodzenie terapii tu chodzi. Tylko o dojście do głosu głównego bohatera.
Równie dobrze Jimmy mógłby być urzędnikiem, śmieciarzem czy project designerem. Serial to tylko pretekst, aby po raz kolejny opowiedzieć o żalach i trudach uprzywilejowanego białego kolesia po czterdziestce (a tych mieliśmy na pęczki). Ale nie powinno to dziwić, przecież tworzą go tacy właśnie faceci – sam Jason Segal, gwiazda „Teda Lasso”, Brett Goldstein i Bill Lawrence, twórca „Lasso” i serialu „Hoży doktorzy”.
Naprawdę lepiej sobie darować.